Monika i Krzysztof Szymańscy, właściciele jedynych w Polsce mlekodajnych dromaderów: za nic nie wrócilibyśmy do miasta, choć praca przy zwierzętach zajmuje nam właściwie cały dzień.
Monika i Krzysztof Szymańscy, właściciele jedynych w Polsce mlekodajnych dromaderów: za nic nie wrócilibyśmy do miasta, choć praca przy zwierzętach zajmuje nam właściwie cały dzień.fot. Monika i Łukasz Giza/AG food-foto.pl

Najmłodszy jest Maksio. – Kiedy dorośnie, zostanie Maksymilianem – zapowiada Monika Szymańska, gładząc wielkookiego malucha, który nadstawia głowę do pieszczot i mruczy z zadowolenia. Przed niespełna dwoma miesiącami pomagała mu przyjść na świat; zadebiutowała w roli akuszerki. Maksio, pupilek stada, dzieli przedszkolny boks z roczną Flafi – to najmłodsze wielbłądy na farmie w Saniach, pierwszej takiej w Polsce.

Wszystko na jedną kartę

Pomysł pojawił się z konieczności. – Erik, mój kilkuletni bratanek, miał kłopoty ze zdrowiem: był coraz słabszy, tracił apetyt. Kolejne badania wykazały, że ma cukrzycę typu 1. Byliśmy wszyscy bardzo zaskoczeni, w rodzinie nie było wcześniej tej choroby – opowiada Monika. – Lekarz zasugerował, żeby dziecko oprócz insuliny dostawało, jako uzupełnienie diety, także mleko wielbłądzie. Jak twierdził, jego regularne picie pomaga wyrównać poziom cukru w organizmie, a także regeneruje jelita.

Rodzice chłopca kupowali mleko w jednej z farm w Anglii, gdzie mieszkają. Natalia Jakubowska, mama Erika, przyznaje, że mleko wielbłądzie jest dobrze znane w Anglii, ale bardzo drogie. – Choroba naszego syna podsunęła nam pomysł na hodowlę zwierząt, której w Polsce jeszcze nie było – dodaje.
Po naradzie rodzinnej Monika z mężem zdecydowali, że porzucają pracę w mieście i kupują wielbłądy. – Kiedy zrobiliśmy rozeznanie, okazało się, że są farmy wielbłądzie w Anglii, Niemczech, Belgii, Holandii, ale w Polsce nie ma ich w ogóle – wspomina Krzysztof Szymański. – Uznaliśmy, że to jest nisza do zagospodarowania, i wtedy wykluła się myśl: a może jednak da się z tego także utrzymać – dodaje. Porzucił pracę biurową w Brzegu Dolnym, Monika zrezygnowała z posady w empiku we Wrocławiu.
– Nie mieliśmy doświadczenia w wiejskiej pracy. Moja babcia hodowała kozy, świnie, kury, ale nie mam w genach ciągot do własnej gospodarki. Poza tym domowe bydło to jednak coś trochę odmiennego niż dromadery – śmieje się Monika.

Dromadery z Sań nie lubią deszczu, mróz im niestraszny. Lubią tarzać się w piasku.
Dromadery z Sań nie lubią deszczu, mróz im niestraszny. Lubią tarzać się w piasku.fot. Monika i Łukasz Giza/AG food-foto.pl

– Wyobrażałem sobie kiedyś życie na wsi raczej jako idyllę w ciszy, a nie jako doglądanie stada – dodaje Krzysztof. – Jednak impuls pchnął nas w tę stronę. Byliśmy pełni obaw, czy damy sobie radę ze zwierzętami, czy będą dawały mleko, czy nie okażą się chorowite, czy ta hodowla będzie miała sens ekonomiczny. Wiadomo – każdy, kto rezygnuje z bezpiecznego etatu i decyduje się na własną działalność, podejmuje ryzyko.

Kupili przedwojenny dom i ziemię w dolnośląskiej wsi, gdzie mieszka niespełna dwieście osób. Wyremontowali budynek mieszkalny, oborę, stodołę i stajnię, a raczej wielbłądziarnię, i zamówili od razu jedenaście zwierząt. Przez pośrednika z jednej z niemieckich farm – według przepisów wielbłądy na kontynencie można sprowadzać tylko z krajów Unii Europejskiej. Transport pod nadzorem głównego inspektora weterynarii przyjechał w lutym 2018 roku. Po kilkunastu godzinach podróży z tira po trapie zeszły zdezorientowane wielbłądzice z kantarami [uproszczona uzda] na pyskach. – Nie wiem, kto był bardziej przerażony: my czy one – śmieją się Szymańscy.
Przez kilka dni zwierzęta stały w kącie, blisko siebie, nieswoje. – One obawiały się nowego otoczenia, a my tego, że nas kopną, pogryzą. Patrzyliśmy na siebie z ciekawością i nieufnością. Uczyliśmy się siebie nawzajem – wspominają.

Potrzeba było czasu, żeby dromadery oswoiły się i poczuły bezpiecznie. Dają się wydoić w ciszy i spokoju. Nie lubią dzwoniących telefonów czy gwałtownych ruchów.
Potrzeba było czasu, żeby dromadery oswoiły się i poczuły bezpiecznie. Dają się wydoić w ciszy i spokoju. Nie lubią dzwoniących telefonów czy gwałtownych ruchów.fot. Monika i Łukasz Giza/AG food-foto.pl

Sąsiedzi, przede wszystkim mamy z dziećmi, potraktowali farmę jako nową wiejską atrakcję. – Mieszkańcy Sań sami trzymają bydło, więc podeszli do tego bez żadnej sensacji, po prostu uznali, że to nowa hodowla we wsi – opowiadają gospodarze. Szymańscy uczyli się hodowli z filmów zoologicznych, z internetu i z obserwacji. Po kilku dniach wypuścili swoje stado na wybieg na piętnastostopniowy mróz. Wielbłądy szybko przyzwyczaiły się do temperatury i do nowego domu. Na pierwsze mleko trzeba było jednak poczekać dwa miesiące.

Nie tylko dla koneserów

– Nigdy nie doiłam nawet krowy, a co dopiero egzotycznego zwierzęcia dwumetrowej wysokości, które góruje nade mną i waży 350-600 kilogramów. Bolały mnie ręce, byłam spięta; zwłaszcza że samice mają niewielkie wymiona. Pierwszy udój to było wyzwanie – wspomina Monika. Wyzwanie i rozczarowanie, bo podczas pierwszej próby nie pojawiła się ani kropla mleka. Próbował także mąż, ale zwierzęta tupały ze zdenerwowania i niecierpliwości.

Potrzeba było czasu, żeby oswoiły się i poczuły bezpiecznie. Z każdym dniem było coraz lepiej i teraz nie ma już problemu z udojem. Warunek: cisza, żadnych rozmów, żadnych dzwoniących telefonów i gwałtownych ruchów. – To trwa dwie-trzy minuty i już jest po mleku – mówią Szymańscy. Doją zwierzęta trzy razy dziennie: rano, wczesnym popołudniem i wieczorem. Wielbłądzice dają mleko nawet przez kilkanaście miesięcy po ocieleniu, a potem odpoczywają, aż do kolejnej ciąży, która trwa trzynaście miesięcy. Początkowo mleko jest zarezerwowane tylko dla malucha, który stopniowo zaczyna jeść także siano i warzywa, ale po pierwszym miesiącu mleczne matki można już doić.

– Sami pijemy codziennie po szklance – Krzysztof wyciąga z lodówki butelkę ze świeżym mlekiem od Kaczuszki, mamy Maksia. Jest bez zapachu, chude i bardzo delikatne. Gospodarze zapewniają, że nie ma w nim hormonów ani antybiotyków. Nie jest pasteryzowane: świeżo wydojone i rozlane do butelek, schłodzone do 3-5 st. może stać w lodówce do pięciu dni. Chętni przyjeżdżają bezpośrednio na farmę, przychodzą sąsiedzi, którzy stali się klientami. Szymańscy wysyłają je też kurierem w ciągu kilkunastu godzin, zamrożone, w termoopakowaniach z suchym lodem. Mlekiem z Sań zainteresowali się przede wszystkim rodzice dzieci z cukrzycą, z całego kraju i z zagranicy. Sięgają po nie kobiety w ciąży, osoby z nietolerancjami pokarmowymi, ale także koneserzy ciekawi nowego smaku. Niektórzy przyjeżdżają, tylko żeby obejrzeć farmę; to wciąż nowość w Polsce.

– Dromadery, czyli wielbłądy jednogarbne, dają więcej mleka i lepszej jakości niż dwugarbne baktriany. 3-4 litry dziennie, najwięcej w pierwszych tygodniach po urodzeniu małych – opowiadają Szymańscy. Wyliczają zalety: kilkakrotnie więcej żelaza, wapnia, potasu, magnezu i witaminy C niż mleko krowie, za to mniej tłuszczu, cholesterolu i laktozy. Ma wysoką zawartość korzystnych dla zdrowia nienasyconych kwasów tłuszczowych i jest najbardziej zbliżone składem do mleka kobiecego. Ma podobną jak mleko krowie ilość białka, ale rzadziej alergizuje i wzmacnia system odpornościowy. Jest tak wartościowe i energetyczne, że u niektórych plemion afrykańskich pokrywa większość dziennego zapotrzebowania energetycznego.
– Jest wskazanym składnikiem diety cukrzyków, bo pomaga w utrzymaniu prawidłowego poziomu glukozy we krwi. Bywa pomocne w diecie osób z autyzmem, bo często cierpią one także na alergie pokarmowe i problemy układu pokarmowego. Zresztą coraz częściej mówi się o wpływie stanu jelit na różne choroby, również na autyzm, a mleko wielbłądów wpływa na rozwój korzystnej mikroflory w jelitach – mówi pan Krzysztof. – Nie jest to oczywiście panaceum, tylko wzbogacenie diety.

– Mleko wielbłądzie nie leczy cukrzycy typu 1 – zastrzega Natalia Jakubowska. – Według publikacji reguluje ono poziom cukru, ale każdy powinien to sprawdzić osobiście, w uzgodnieniu z lekarzem. Żeby odczuć jego dobroczynny wpływ, trzeba pić szklankę-dwie dziennie przynajmniej przez kilka miesięcy. Mój syn pije je sporadycznie; jest jeszcze dzieckiem i po prostu nie chce pić mleka codziennie w takiej ilości. Mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy podrośnie i poprawi mu się apetyt. Wtedy będę miała możliwość obiektywnie ocenić, czy mleko wielbłądzie wpłynęło na przebieg jego choroby. Niewątpliwie jest ono jednak godne polecenia ze względu na delikatny smak i wysokie wartości odżywcze.

Badań przybywa

Profesor Zbigniew Dobrzański z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu kilka lat temu badał wraz z zespołem cechy mleka wielbłądziego. – Przywiózł je do nas dr Nili Mohammed Seghir z Uniwersytetu Kasdi-Merbah Ouargla w Algierii. Jego brat ma w tym kraju dużą hodowlę tych zwierząt – wspomina naukowiec. – Mleko wielbłądzie w Europie jest wciąż produktem egzotycznym i dostępnym na niewielką skalę, choć od dawna jest powszechnie spożywane w krajach arabskich, ale powoli i u nas zaczyna być coraz bardziej znane, jest coraz więcej badań – zapewnia profesor. – Z przeglądu literatury wynika, że rzeczywiście ma cenne właściwości odżywcze i prozdrowotne. Skład mleka wielbłądziego zależy od rasy wielbłąda, jego pochodzenia geograficznego i różni się od mleka innych przeżuwaczy. Wyróżniającą cechą jest wyższa niż w mleku innych przeżuwaczy zawartość czynników przeciwbakteryjnych, takich jak lizozym, laktoferyna czy immunoglobuliny. Zaobserwowano również korzystny wpływ spożycia mleka wielbłądziego w leczeniu cukrzycy typu 1, dzięki wysokiej zawartości insuliny. W badaniach stwierdzono też spadek poziomu triglicerydów i cholesterolu LDL we krwi pacjentów spożywających mleko wielbłądzie, co może wskazywać na jego przydatność w prewencji lub potencjalnie w leczeniu chorób układu krążenia czy miażdżycy. Może być także alternatywą w przypadkach alergii na mleko krowie – dodaje profesor.

Sery, masło, czekolada

Czarnulka, Fiona, Wężyk, Kaczuszka, Zielonka… – właściciele dobrze znają wszystkie wielbłądzice. Niektóre z nich są w ciąży, inne odpoczywają po niedawnym macierzyństwie, dwie właśnie są w okresie laktacji. Prym wiedzie siedmioletnia Fiona; rządzi, bo jest najstarsza. Pozostałe przepuszczają ją przodem, ustępują przy jedzeniu i traktują z estymą. Do czternastu samic dołączyły dwa samce: Stasio i nieletni jeszcze Maksio.

Każde ze zwierząt ma imię, nieco odmienny charakter i upodobania. Zielonka jest ciekawska, buszuje po kieszeniach. Dla Kozy nie ma przeszkód, pokona każdy płot, każde ogrodzenie. Do jednego zwierzaka można podejść spokojnie, do innego zdecydowanie. Niektóre potrafią skakać z radości, choćby na widok przysmaków, inne są stonowane i wyważone. Bywają wścibskie, wszystkie są bardzo inteligentne. Świadome swojej siły nie zawsze chcą wykonywać polecenia. – Nie są złośliwe, ale mają humory. Jak się uprą i siądą, nie da się ich ruszyć z miejsca. Wiedzą, że mają nad nami przewagę – śmieje się Krzysztof. – Mitem jest, że nasz klimat jest dla nich za surowy: przecież nocą temperatura na pustyni potrafi spaść poniżej zera, a w dzień sięga 40-50 stopni. Są przyzwyczajone do trudnych warunków.

W Saniach warunki mają komfortowe: obszerne boksy z sianem i wybieg. Codziennym gościem jest u nich kundelek Bąbel, zgodnie piją wodę z tego samego pojemnika. Przyglądają się wchodzącym z ciekawością bez obaw, nadstawiając długie szyje do głaskania. Ich wełniste futro w piaskowym odcieniu jest niezwykle miękkie i ciepłe. Jedne uwielbiają być głaskane, przytulane i czesane, inne nie lubią dotyku.

Dromadery z Sań przywiązały się do właścicieli i do stałego rytmu. Wstają o szóstej rano, skubią trochę siana, wychodzą na wybieg. Unikają deszczu, uwielbiają tarzać się w piasku i słomie. Wiosną skubią trawę i gałązki, latem zajadają kolby kukurydzy z liśćmi, zimą marchew, buraki, jabłka, korzeń pietruszki. W południe sjesta, a potem czas na zabawę; zwłaszcza młodsze bawią się w podgryzanie i w berka, starsze patrzą na to z pobłażliwością. Po godzinie 20 szykują się do odpoczynku przytulone do siebie. – Przyklękają, ale nigdy nie widzieliśmy, żeby miały zamknięte oczy – mówią gospodarze, którzy na razie nie zamierzają powiększać stada ani poszerzać nabiałowego asortymentu. – Kiedyś mleko nam się zsiadło i nie był to zachwycający smak – śmieją się. – W Kazachstanie pije się kwaśne mleko wielbłądzie. We Francji czy w Hiszpanii, nie wspominając o krajach arabskich w Afryce i Azji, gdzie istnieją farmy z długim doświadczeniem, robi się z mleka wielbłądziego sery, masło, lody, mleczne napoje, a nawet czekoladę. W przyszłości, gdy będziemy mieli więcej mleka, spróbujemy zaoferować wielbłądzi twaróg – dodają gospodarze.

Po roku prowadzenia wielbłądziej farmy nie tęsknią za miastem. – Czujemy się tu już u siebie, wielbłądy zresztą też. Co prawda kiedyś kończyliśmy pracę o piętnastej i mieliśmy wolne, a teraz w pracy jesteśmy non stop... To ciągłe zaangażowanie rekompensuje nam przyjemność mieszkania na odludziu i kontakt z wielbłądami. Przywiązaliśmy się do nich jak do psów. Wielbłądy na farmach żyją dłużej niż na wolności, nawet 40-50 lat. Niech sobie będą z nami do końca – mówią Szymańscy.

Sąsiedzi potraktowali farmę jako nową wiejską atrakcję.
Sąsiedzi potraktowali farmę jako nową wiejską atrakcję.fot. Monika i Łukasz Giza/AG food-foto.pl