Fine Dining Week potrwa jeszcze do 31 lipca, dlatego wciąż macie szansę odwiedzić restauracje serwujące dania premium w największych miastach Polski. #OdkrywajAmuseBouche to hasztag promujący tę odsłonę wydarzenia, dlatego oprócz dań z menu goście mogą liczyć na smakowite niespodzianki od najzdolniejszych Szefów Kuchni. Koszt menu festiwalowego to 99 zł za 3 dania lub 149 zł za 5 dań. W cenie otrzymujecie także festiwalowy drink – Martini Fiero z tonikiem oraz wspomniane amuse-bouche. W ramach festiwalu odwiedziłam trzy krakowskie restauracje: Filipa 18, Bistro The Hours oraz William Rabbit & Co. Wszystkie w zupełnie innym klimacie oraz prezentujące odmienną kuchnię. Przyjrzyjmy się im bliżej!
Restauracja Filipa 18, Świętego Filipa 18
Na pierwszy ogień – Restauracja Filipa 18. Moje kroki skierowały się do klimatycznej restauracji, w stosunku do której miałam duże nadzieje. Powitało mnie minimalistyczne, lecz przytulne wnętrze z błękitnymi i drewnianymi akcentami. Wrażenie robi tam przeszklony dach nad głowami gości. To najelegantszy lokal, jaki odwiedziłam podczas tej edycji festiwalu. Nie dziwi więc fakt, że obsługa była niezwykle uprzejma i profesjonalna. Festiwalowy drink od razu wylądował na moim stole wraz z amouse-bouche. Poczęstunek stanowiła oryginalnie podana babeczka z ogórkowym musem, serem kozim oraz topinamburem – niewątpliwy smak lata. W ramach czekadełka na stole pojawiło się także chrupiące pieczywo z masłem posypanym czarnuszką.
Pierwsze danie – pieróg z kaszanką wiejską podany w asyście sosu grzybowego zachwycił moje kubki smakowe. Sos był idealny – aksamitny, lekko słodki, lecz wyważony. W menu fleksitariańskim pieroga zastąpił sandacz z sosem rakowym i chrustem z batata. Następnym posiłkiem była zupa – w obu wersjach pomidorowy chłodnik z lodami z koziego sera. Choć smaczny i przyjemnie orzeźwiający, z niecierpliwością oczekiwałam na gwóźdź programu, czyli danie główne.
Zdecydowałam się na kotlet z dzika w towarzystwie sosu z jałowca i śliwki w winie. Sos ponownie był idealny, specyficzny smak jałowca nie zdominował go. Śliwka również – była przyjemnie cierpka, natomiast dzik... zamiast jędrny i soczysty był nieco gumowaty i trudny do pogryzienia. Dodatkowo biorąc pod uwagę, że to danie główne – w moim poczuciu było ono nieco małe, zważywszy na to, że kolejnym "daniem" był szot owocowymi z prosecco, czyli po prostu nieco rozwodnione prosecco podane z odrobiną zmiksowanej truskawki. Wegetariańską wersję dania głównego stanowił słonecznik przyrządzony na sposób risotto z borowikiem i konfitowanym żółtkiem.
Nieprzyjemne wrażenie po gumowatym dziku i szocie prosecco zatarł pyszny deser – lody kawowe z likierem. Brzmi banalnie, ale zaskoczeniem była idealnie maślana kruszonka, która kryła się pod lodami. Choć kolacja była 5-daniowa i całkiem w porządku pod względem smaku, z Filipa 18 wyszłam nieco głodna i delikatnie rozczarowana. Czuję, że stać ich na więcej. Na pewno wrócę tam, by to sprawdzić.
Bistro The Hours, Świętego Jana 15
Kolejnym odwiedzonym lokalem było Bistro The Hours. Ząb czasu widać tam we wnętrzu, które nawiązuje do lat świetności krakowskiej bochemy artystycznej. Wzrok przyciąga przede wszystkim piec zdobiony pięknymi porcelanowymi elementami, wzorzysta fototapeta oraz retro krzesła z rattanowymi oparciami. Jak się okazało, czas został zaklęty także w daniach Szefa Kuchni Mateusza Suligi inspirowanych historią krakowskiego regionu. Mocno wyczuwalne były w nich akcenty charakterystyczne zarówno dla kuchni polskiej, jak i żydowskiej.
Na miejscu niemalże od razu otrzymałam festiwalowy drink – plus za możliwość wyboru wersji bezalkoholowej. Następnie na stole pojawiła się piętrowa patera, na której kolejno znalazłam: amouse-bouche, czyli chips pszenny z gorgonzolą i musem jeżynowym, idealnie puszyste masło z oliwą i kryształkami soli oraz chleb wypiekany na miejscu. Wszystko bardzo świeże i smaczne.
Bistro przygotowało dwie wersje festiwalowego menu: wersję rybną i mięsną. Zdecydowałam się tę rybną, gdyż na moje oko wyglądała o wiele ciekawiej. Najpierw na stole pojawiła się przystawka, taka sama dla obydwu menu. Była to truskawka z ogórkiem małosolnym w towarzystwie gryki podana w fikuśnym listku. Z racji, że nie przepadam za gryką, spisałam ją na straty, jednakże okazała się ona najciekawszym elementem tego posiłku. Przyjemnie strzelała pod zębami, zmieniając jego fakturę.
Kolejne danie – zjawisko. Pstrąg ojcowski (w formie fileta) zatopiony w medalionie lekko słodkiej, korzennej galaretki, osadzonej na majonezie z trawą żubrową z dodatkiem jabłka i orzechów. Całość została obsypana okruchami słodkiej chałki. To wariacja na temat tradycyjnej żydowskiej potrawy – karpia po żydowsku tzw. gefilte fish – słodkiej ryby w galarecie. W tym wypadku karp został zastąpiony pstrągiem z Ojcowa, który stanowi oficjalny produkt regionalny z Małopolski. Z całym przekonaniem – było to najlepsze danie festiwalowe. W wersji mięsnej podawano wolno gotowane jajko z crème fraiche i słoniną prasowaną.
Po pstrągu na stół zawitał przyjemny chłodnik z sałat na cydrze z groszkiem cukrowym i marchewką, a kolejnym daniem (też rybnym) była kompozycja suma z wakame podana na makaronie z sepią i czosnkiem niedźwiedzim. Makaron bardzo przypadł mi do gustu, sum trochę mniej, gdyż miał nieco gąbczastą strukturę. Mięsożercy jako czwarty posiłek pałaszowali brzuch wieprzowy z purée z młodej czerwonej kapusty z żurawiną i ziemniaczanym fondantem.
Zwieńczeniem posiłku była absolutnie zachwycająca Pavlowa wypełniona kremowym mascarpone i świeżymi owocami – jedna z lepszych, jakie jadłam, a jadłam wiele, gdyż należę do grona bezożerców.
William Rabbit & Co, Bożego Ciała 12
Wreszcie przechodzimy do największego zaskoczenia tego festiwalu. William Rabbit & Co Magic Spot to ukryty coctail bar w samym centrum krakowskiego Kazimierza. By dostać się do niego, należy zadzwonić na specjalny dzwonek ukryty w restauracji hawajskiej Hilo, znajdującej się tuż nad lokalem. Do króliczej nory gości zaprowadza kelner.
W środku panuje półmrok oświetlony jedynie delikatnym ciepłym światłem – klimat typowy dla drinkowni na Kazimierzu. Z fine diningiem niewiele ma wspólnego, wybrałam to miejsce trochę przekornie. Wiedziałam, że znają się na alkoholach, ciekawiło mnie jednak, jak poradzą sobie z jedzeniem. Menu prezentowało się ciekawie, inspirowane było kolorami. W obu wersjach niemalże takie samo, różnicę stanowiła mięsna wkładka do jednego z dań.
Na początek uśmiechnięty kelner zaproponował mi dodatkowo płatny pairing koktajli, na który ochoczo przystałam. Otrzymałam też drink festiwalowy, drobny minus dla lokalu za brak poczęstunku od szefa kuchni, czyli amouse-bouche, które jest przecież motywem tej edycji festiwalu, ale przymknęłam na to oko.
Na stole pojawiło się pierwsze danie (kolor czerwony), czyli burak z granatem i nasturcją w towarzystwie rumu i pasty z bakłażana. Potrawa pyszna w swojej prostocie. Jej delikatny smak został podbity Beefeaterem z Lillet blanc i Campari. Drugie danie (zielone plus) to barszcz z kiszonych liści winogron i brandy. Tajemniczy "plus" stanowiły pulpeciki z delikatnego mięsa mielonego. Barszcz urzekł mnie swoim smakiem, to drugie najlepsze danie festiwalowe. Był bardzo kwaśny, ale też dzięki temu w moim guście. Towarzyszył mu legendarny punch na bazie Ostoya z Lillet blanc i cytrusami.
Danie trzecie, czyli kolor czarny, to ciemny sorbet z limonki w towarzystwie jałowca i kawioru truskawkowego. Efektownie podane pod dymionym kloszem, który kelner podniósł przy mnie. Sorbet przesiąknął przyjemnym smakiem dymu z drzewa wiśniowego, co dodało mu uroku. W pairingu gin z limonką. Koktajl po kwaśnym sorbecie zostawiał na języku intrygujący smak z nieco słonym wykończeniem. Danie czwarte inspirowane kolorem białym to gołąbki wegetariańskie z farszem z warzyw (marchewki i selera) oraz ryżu owinięte liśćmi morwy oblane sosem z mleka kokosowego zredukowanego do śmietanki z gruzińskimi przyprawami. Wyśmienite! Dodatkiem do dania był koktajl składający się z rumu Havana Club Especial pandan, wody kokosowej i likieru kawowego na bazie cold brew.
Na koniec deser. Kolor pomarańczowy, czyli ciasto marchewkowe ze słonym karmelem przekładane kremem waniliowym. Ciasto wilgotne i korzenne, do tego podane w uroczej doniczce czekoladowej, której niewątpliwym atutem był fakt, że można ją zjeść! W pairingu Chivas Regal figa z winem jarzębinowym, Wild Turkey 101 oraz angostura aromatic bitters. Koktajl wydobył przyjemną słodycz deseru i stanowił idealne zakończenie wieczoru.
Ogromny plus za obsługę – kelner tłumaczył cierpliwie, z czego składa się każdy posiłek, a po zjedzeniu pytał, jak smakował, zatrzymując się przy mnie na nieco dłuższą pogawędkę. Dowiedziałam się, że za festiwalowymi wspaniałościami stał nie kto inny, jak kucharz z hawajskiej restauracji Hilo, której przyznaję – niegdyś nie doceniłam. Muszę przyjrzeć się jej bliżej, bo to właśnie coctail bar William Rabbit & Co stał się czarnym koniem tego wyścigu.