Do wielu miejsc nie sposób dotrzeć samochodem i podróż koleją jest jedynym sposobem na obejrzenie niektórych fragmentów malowniczego wąwozu. Nasza operatywna przewodniczka nie dała za wygraną. Konduktor poprowadził mnie do wagonu pocztowego i nie zważając na przepisy BHP otworzył przesuwne drzwi.
Siedziałem na drewnianej podłodze niczym Huckleberry Finn, pociąg toczył się z wolna wzdłuż krętej rzeki, ja zaś bez opamiętania fotografowałem stworzony przez naturę i człowieka, wyjątkowy krajobraz. O ile bowiem Douro (hiszp. Duero) wyrzeźbiła głęboką dolinę, to ludzie poprzecinali jej zbocza tysiącami wąskich tarasów, na których od wieków uprawia się winorośl dającą owoce na jedno z najsłynniejszych win świata – porto.
Porto z Vila Nova
Swą nazwę zawdzięcza miastu leżącemu przy ujściu rzeki do Atlantyku, choć nie jest to do końca precyzyjne odniesienie. Wszystkie najważniejsze magazyny, tzw. lodges, w których porto dojrzewa, jest butelkowane i skąd wysyłane jest w świat, leżą bowiem w Vila Nova de Gaia.
Z punktu widzenia laika to ciągle Porto - wystarczy przejść na drugą stronę, wcale nie szerokiej w tym miejscu rzeki, dolnym pokładem mostu Ludwika I zaprojektowanym w pracowni Gustawa Eiffela, by przebierać w degustacyjnych ofertach sąsiadujących ze sobą winiarskich składów. Administracyjnie to już jednak odrębne miasto.
Większość enoturystów ogranicza swoje spotkanie z porto do odwiedzin któregoś z magazynów w Vila Nova. Winnice leżą daleko w górze rzeki i rozciągają się między Reguą, a granicą z Hiszpanią. Tam zbiera się grona, tłoczy z nich wino w tzw. quintach, czyli winiarniach i, zazwyczaj, transportuje do składów nad oceanem, gdzie w beczkach czy butelkach leżakuje od kilku lat do kilku, a w skrajnych przypadkach nawet, kilkunastu dekad.
Porto jest winem wzmacnianym. W czasie fermentacji dolewa się doń neutralny alkohol (aguardente), który zabija drożdże. W efekcie, w winie pozostaje duża ilość resztkowego cukru. Część win dość szybko trafia do butelek, zachowując wyraźnie owocowy charakter. Paradoksalnie, do kategorii tej należy najtańsze i najprostsze ruby gotowe do picia z chwilą wejścia na rynek oraz najbardziej wyrafinowane vintage port, czyli porto pochodzące z owoców zebranych w jednym tylko roczniku (ruby kupażuje się z kilku zbiorów) o bardzo dobrej jakości.
Każdy z producentów porto musi taki rocznik zadeklarować. Kiedyś przyjęte było, że w ciągu jednej dekady nie deklarowano więcej niż trzech zbiorów. Dziś mniej konserwatywne firmy nie deklarują jedynie naprawdę marnych roczników. Vintage port to wino bardzo skoncentrowane, nie nadające się w zasadzie do picia za młodu, za to niemal nieśmiertelne, rozwijające pełnię swych aromatów dopiero po kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach.
Zupełnie inaczej smakuje porto tawny - to wino przez długi czas dojrzewa w drewnianych beczkach, ulega powolnej oksydacji, a w miejsce aromatów owocowych pojawiają się nuty orzechowe, żywiczne. Ma złotawą suknię i potrafi być bardzo złożone. Tawny jest zazwyczaj kompozycją kilku roczników win, przy czym na etykiecie pojawią się oznaczenia 10, 20, 30 lub 40 Year Old sugerujące wiek najmłodszego komponentu kupażu. Tawny z jednego rocznika nazywane jest colheitą.
Wariacji na temat stylów porto jest mnóstwo i zazwyczaj jedna wizyta w Vila Nova de Gaia nie pozwala na zapoznanie się z każdym z nich z osobna.
Umyjcie stopy
Pociąg zbliżał się do Pocinho, a ja czułem wzrastające napięcie. Niby wszystko było w porządku, odświeżone buty, nowe skarpety i długa poranna pielęgnacja stóp powinny były dać pewien komfort przed czekającym mnie zadaniem. Mimo to czułem skrępowanie.
Rozwiał je natychmiast Francisco de Olazabal, który na powitanie bezceremonialnie rzucił nam po koszulce i różowych gatkach i zarządził w swym biurze szybkie przebieranie. Przed wejściem do lagar, głębokiego do pół uda, kamiennego basenu wypełnionego świeżo zebranymi kiściami winogron, stał facet ze szlauchem, który oblewał cienką stróżką zimnej wody nogi każdemu z ruszających do roboty. Wobec takiego podejścia do kwestii higieny moje poranne ablucje wydały mi się śmieszne. To, co robiliśmy, trudno było nazwać pracą - brodziliśmy po pełnym owoców basenie, słuchając niecenzuralnych anegdot Francisco, który opowiadał, do czego zdolni są bawiący się w wyciskanie nogami gron dziennikarze.
Kilka lat później, odwiedzając w Pinhão José Marię Calema, miałem okazję obserwować prawdziwy proces. Grupa kilkunastu mężczyzn trzymając się za ramiona przemierzała metodycznie lagar w tę i we w tę przez dwie godziny. To wyczerpująca praca dla krzepkich facetów, romantyczne wizerunki wykonujących ją z zakasanymi spódnicami kobiet spotkać można tylko na zdobiących stacje kolejowe w dolinie Douro błękitno-białych kaflach. Tradycyjni winiarze w Douro uważają, że nacisk ludzkiej stopy idealnie miażdży jagodę nie rozgniatając przy tym pestek i zdrewniałych szypułek, z których mogłyby przeniknąć do wina nieprzyjemne, gorzkie i cierpkie nuty. I żałowałem tylko, że Olazabal, wyciskaną przez nas tinta barrokę, zamierzał sprzedać luzem jednemu z wielkich kupców, a nie zabutelkować pod szyldem swej Quinta do Vale do Meão. Jakąż satysfakcję miałbym, częstując przyjaciół własnonożnie wyciśniętym winem.
Wracam do podróży terkocącym pociągiem wzdłuż Douro właśnie o tej porze roku, bo nie ma dla mnie wina bardziej zimowego niż porto, wina kompletnego, nie potrzebującego żadnych kulinarnych dodatków, idealnego jako digestif po sutej kolacji, wymagającego co najwyżej mądrej rozmowy z bliskimi. Choć to także idealne wino, które w późną zimową noc bliskich potrafi zastąpić.