Belgowie zawsze lubili jeść dużo i smacznie, o czym świadczą choćby obrazy siedemnastowiecznych flamandzkich mistrzów, przedstawiające mieszczan przy suto zastawionych stołach. I chociaż kuchnia belgijska dziś coraz bardziej upodabnia się do francuskiej, wiele w niej zostało narodowych, flamandzkich i walońskich specjałów, często z wybornych regionalnych produktów, jak te z Ardenów. Zacznijmy więc od – tak bliskiej również polskiemu sercu – szynki.
Belgijska szynka z historią w tle
Niewielkie ardeńskie miasto Bastogne zapisało się w historii jako miejsce jednej z najsłynniejszych operacji wojskowych II wojny światowej. Ale że znajomość historii nie wyklucza dobrego smaku, zapewne również wielu historyków zainteresuje fakt, że wytwarza się tu rewelacyjne wędliny.
Najsłynniejsza z nich to ardeńska wieprzowa szynka, Jambon d’Ardenne. Jest tak charakterystyczna i ważna dla tych stron, że jej producenci stworzyli specjalne stowarzyszenie, a szynkę objęto znakiem „IGP” (Chronione Oznaczenie Geograficzne). Jednym z sekretów jej wyjątkowego smaku jest mięso – świnie, z których pochodzi, wiodą szczęśliwy żywot, spacerując po przestronnych zagrodach i pałaszując zdrową żywność. Komfort ich życia czuć potem w każdym plasterku tego wykwintnego specjału.
Aby zwykła szynka stała się prawdziwą Jambon d’Ardenne, oprócz miejsca produkcji i pochodzenia mięsa ważny jest ściśle określony proces obróbki. Pierwszy krok to ręczne solenie, potem przychodzi czas na dojrzewanie w niskiej temperaturze. Ostatnim etapem, nadającym szynce charakterystyczny smak i aromat, jest wędzenie w zimnym dębowym lub bukowym dymie.
Idąc główną ulicą Bastogne, warto zerkać w górę. Nie da się przeoczyć nad ciągiem sklepów neonu przedstawiającego kolorową, wesołą, wędrującą świnkę. Pod nim znajduje się mekka smakoszy – sklep mięsny, w którym można nie tylko spróbować prawdziwych ardeńskich wędlin, lecz także poznać historię regionalnych smaków, słuchając opowieści właścicieli, którzy, poproszeni, chętnie dzielą się wędliniarską wiedzą.
Co nieco z Liège
Liège to jedno z najważniejszych belgijskich miast, położone niedaleko granicy z Niemcami. W kulinarnym świecie słynie z sałatki, której użyczyło nazwy – salade liègeoise. Ta pyszna potrawa jest tak prosta, że może ją przyrządzić każdy. Wystarczy do ugotowanej, zielonej fasolki szparagowej dodać usmażony wędzony boczek, którego wyrazisty aromat i smak przebija się śmiało na pierwszy plan, potem dorzucić wcześniej ugotowane w mundurkach i pokrojone w solidne plastry ziemniaki oraz podsmażoną szalotkę. Niezbędnym uzupełnieniem sałatki jest sos na bazie czerwonego octu winnego, który pozwala dodać do niej jeszcze szczyptę własnej fantazji. Co ciekawe, sałatkę tę z zasady podaje się do... ardeńskiej szynki.
Jak Bolek i Lolek
Frytki w Belgii są wszędzie, na każdym kroku. Liczbę restauracji, barów, stoisk i budek z frytkami można porównać chyba tylko z mnogością parawanów latem na plaży w Mielnie. A skoro już robimy takie porównania, to w Belgii podobno też panuje zasada, że im marniej budka wygląda, tym frytki smaczniejsze. Tutaj to absolutny numer jeden, Belgowie są w ich smażeniu prawdziwymi mistrzami. Nic dziwnego, wszak robią to od końca siedemnastego wieku. To podobno wtedy mieszkańcy Namur czy okolic Dinant wpadli na pomysł wrzucenia kawałków ziemniaków do gorącego tłuszczu. Ich pomysł okazał się nie tylko milowym kamieniem w historii dobrego smaku, ale wręcz przełomem w historii światowej kuchni. Jedno jest pewne: właśnie w Belgii w 1857 roku powstał pierwszy bar z frytkami. Skąd nazwa? Ponoć właściciel baru i „król frytek” w jednej osobie nazywał się Fritz, dlatego jego wytwory nazwano fries. Frytki, niczym belgijski desant kulinarny podczas I wojny światowej podbiły najpierw brytyjską armię, a potem chyba wszystkie kraje.
A w czym tkwi tajemnica sukcesu belgijskich frytek? Po pierwsze: chrupkość. Pommes frites zawdzięczają ją dwukrotnemu smażeniu. Najpierw robi się to w tłuszczu o temperaturze około 160 stopni. Potem, po ostudzeniu, przychodzi czas na drugą gorącą kąpiel. Tym razem w temperaturze około 190 stopni. Ten prosty zabieg sprawia, że w środku są idealnie wysmażone, a na ich powierzchni tworzy się twarda skórka, która „strzela” po ugryzieniu, odsłaniając proste, ale jakże warte poznania wnętrze.
Co jeszcze sprawia, że belgijskie frytki są tak popularne? Ich…hmmm… poręczność? Tak, to właściwe, choć mało kulinarne słowo. Porcja jest zwykle pakowana w papierowy rożek, który łatwo chwycić jedną dłonią, a widelczykiem w drugiej sięgać po kolejne frytki. Dlaczego widelczykiem, nie palcami? Bo ubrudzimy ręce majonezem – najpopularniejszym dodatkiem do frytek. Owszem, można również zamówić jeden z wielu dostępnych sosów. Jednak frytki i majonez to połączenie sprawdzone, niezawodne i ponadczasowe jak przyjaźń Bolka i Lolka.
Nie tylko z majonezem
Skoro już mówimy o frytkach i ich łączeniu, to interesującą propozycją jest danie, w którym frytki są jednym z dwóch głównych składników: moules-frites, czyli po prostu mule z frytkami. Że frytki, to rzecz oczywista, ale mule? Belgijskie wybrzeże ma długość 64 kilometrów, to mniej więcej tyle, ile plażą z Władysławowa do Łeby. Można zatem założyć, że Belgowie do kulinarnych potęg w przyrządzaniu owoców morza nie są. A jednak. Owoce morza odgrywają w ich kuchni znaczącą rolę. A moules-frites to jeden z najlepszych dowodów na poparcie tej tezy. I najprostszych. Jak zrobić frytki, już wiemy, a do muli wystarczy garnek, trochę masła, drobno posiekana cebula, czosnek, świeżo zmielony pieprz i białe wino (w najbardziej belgijskiej z belgijskich wersji tego dania zamiast wina używa się piwa). Do garnka, w którym podsmażamy na maśle czosnek i cebulę, wrzucamy mule, zalewamy winem i pod przykryciem dusimy, aż wszystkie się otworzą. Potem pieprzymy, a jeśli poniesie nas odwaga i fantazja, dodajemy posiekaną pietruszkę. Voilà, gotowe!
Kulinarne dzieła Flamandów
Żeby zaspokoić apetyty miłośników zup, musimy przejechać przez prawie całą Belgię, na północny zachód. Na szczęście ten kraj ma znakomitą sieć autostrad, więc podróż do Gandawy, bo tam się teraz udamy, mija naprawdę szybko. Z Gandawy pochodzi waterzooi. To słowo z języka flamandzkiego, którym posługują się mieszkańcy północnej części Belgii, a on sam jest odmianą niderlandzkiego. Zaś tutejszą zupę gotuje się na bazie kurczaka lub ryb (choć kurczak jest o bardziej popularny), z dodatkiem warzyw: pora, selera, marchewki, ziemniaków i cebuli. Składniki podsmażamy na maśle i dusimy, przygotowując z nich wywar. Po jakimś czasie zaciąga się go żółtkami oraz śmietaną i doprawia ziołami, ewentualnie sokiem z cytryny.
Skoro już smakujemy specjały północy Belgii, warto krótko wspomnieć o stoofvlees – znów dziwnie brzmiąca nazwa, pod którą kryje się gulasz wołowy. Danie sycące, pełne smaku, a przy tym solidne jak belgijska gospodarka. Ważnym składnikiem tej potrawy jest ciemne belgijskie piwo, w którym wołowinę dusi się z dodatkiem cebuli i ziół. To właśnie dzięki piwu stoofvlees ma niepowtarzalny smak i jest jedną z ikon belgijskiej kuchni.
A jeśli już jesteśmy przy daniach głównych, na chwilę wróćmy myślą do Liège i przynajmniej wspomnijmy o boudin blanc. Cóż to takiego? Większość Polaków zerknąwszy na boudin stwierdzi: „ale kicha”. I będą mieli rację! Bo boudin blanc to po prostu rodzaj kiełbaski z wieprzowiny, mleka, bułki i przypraw. Znakomicie smakuje podpieczona lub ugotowana. Zaś idealnym produktem dla sentymentalnych rodaków, którzy odwiedzając Belgię, zechcą wspomnieć smaki dzieciństwa, jest też boudin noir produkowana z dodatkiem krwi – przypomina swojską kaszankę.
Czekoladowa strzała Amora
Belgijskie słodkości są tak wyszukane, że przez kubki smakowe trafiają wprost do serca. Ot, choćby takie praliny z kawowym nadzieniem, oblane białą czekoladą, której gruba warstwa jest tak krucha, jak pierwsza miłość gimnazjalisty. Równie pyszne i niezapomniane są kombinacje truskawki i eleganckiej ciemnej czekolady albo nugatu i pozornie zwykłej czekolady mlecznej.
Jeśli jednak czekoladki na deser to za mało, sięgnijmy po jeszcze jeden prawdziwie belgijski specjał – gofry. Belgijskie gofry występują w dwóch odmianach: brukselskiej i z Liège. Prostokątne gofry z Brukseli są bardziej chrupiące i zazwyczaj oprószone cukrem pudrem. Natomiast te z Liège są zaokrąglone i podaje się je na przykład z owocami lub czekoladą. Dlaczego? Bo odmienne są też receptury ciasta na gofry – okrągłe mają w składzie m.in. cukier, który karmelizuje się w czasie pieczenia, nadając im wyjątkowy, słodszy smak.
No i po tak sutym posiłku z gofrem na deser właściwie warto by się czegoś napić, a w Belgii narodowym napojem jest piwo. Ale to zupełnie osobny temat rzeka...