Gdy słyszę: Południowy Tyrol, moje pierwsze skojarzenie to Wroński: Śnieg, narty, słońce. Podstawowa wada Południowego Tyrolu, leży za daleko od Polski. W zasadzie najlepiej by było, gdyby leżał gdzieś tak koło Zakopanego. Wrońska: No, bez przesady, wtedy byś musiał jechać zakopianką i nie wiadomo, kiedy byś dojechał. A tak - autostarda, 15 godzin albo mniej, i człowiek jest na miejscu. Pierwsze skojarzenie? Szerokie, gładkie trasy, po których można jeździć dostojnie, nawet jak są bardzo strome. Wroński: Południowy Tyrol to takie fajne kresy. Europejskie nieustanne pogranicze. Tu była granica cesarstwa, Bawarii, imperium Habsburgów, miast włoskich. Dlatego to taka mieszanka północnej tyrolskiej solidności połączonej z romańską spontanicznością. Jeśli Południowy Tyrol to gdzie? Wroński: Na przykład Val Gardena. Jeśli ktoś przez całe lata dusił się na wąskich kamienistych trasach, gdzie drzewa są naturalnym elementem selekcji, a inni narciarze nieustannym zagrożeniem to najlepiej odczuwa tę przestrzeń. Można się rozpędzić i człowiek nie zagraża sobie, ani innym. Wrońska: San Cassiano w Alta Badia, u podnóża Lavarela i Conturines. Val Gardena jest za bardzo znana, takie miejsce dla turystów. A mnie podobają się zupełnie malutkie wioski, i San Cassiano jest właśnie takie. Bary, kafejki, knajpki, przytulne toto i przyjazne. Od czasu do czasu można wpaść na hollywoodzkiego celebrytę, ale oni raczej pomieszkują w niedostępnym dla nas cenowo hotelu Rosa Alpina u rodziny Pizzininich - pięć gwiazdek, spa i restauracja notowana w Michelinie. Jeśli chodzi o narty, w pobliżu jest ponadsiedmiokilometrowa trasa Armentarola, z różnicą wzniesień 1130 m. I o połowę krótsza Lagazuoi. Poza tym, jeśli się ma samochód, nie trzeba od razu mieszkać pod samym wyciągiem. Drugie fantastyczne miejsce to Glurns. To po niemiecku, po włosku ładniej, Glorenza. Miasteczko niezwykłe, najmniejsze we Włoszech, 800 mieszkańców, 60 km na północny zachód od Bolzano. Wciąż zamknięte w murach z XVI wieku. Rynek, parę kamieniczek, piekarnia, i już koniec miasteczka, brama, do widzenia. Glurms to kuriozum, miasto, które chyba ze sześć razy próbowało zbudować te swoje mury miejskie, za każdym razem coś nie wychodziło: a to się spaliły (bo były z drewna), a to za niskie zrobili czy za wysokie, wreszcie ktoś z kasą nawiał. Wroński: Mnie też się Glurns podoba. Oni średniowieczne mury budowali i nie zauważyli, że już mają Odrodzenie. Jaka historiograficzna wpadka. Ale z tego punktu widzenia łatwiej zrozumieć problemy budowy autostrad w Polsce. Gdy próbuję kuchni Południowego Tyrolu to myślę sobie Wrońska: Szczerze? Nic ciekawego, za to fantastyczny kulinarny PR. Wszystko mają tradycyjne, ekologiczne i z oznaczeniem DOP (Denominazione di Origine Protetta). Godzinami potrafią nawijać o tym swoim Specku, jabłkach i sucharach (Schuettelbrot). No i co z tego? My też mamy jabłka, chleb i szynkę (lepszą). Tylko nikt o tym nie wie, a Tyrolczycy trąbią na cały świat. W efekcie każdy turysta czuje, że musi choć trochę tego szpeku znajomym zawieźć, żeby wstydu nie było. Druga sprawa to kuchnia ladyńska. Trzeba jej spróbować, słyszę, bo to kawał historii, Ladynowie mieszkają w Dolomitach od czasów rzymskich. Spróbowałam. Też nie lubię. Na przystawkę pierogi, w trzech smakach. Potem, dla odmiany zupa z pierogami, następnie coś, co nie jest pierogiem, bo się inaczej nazywa, ale tak wygląda i smakuje. Na danie główne pierogi, na deser pierogi. Eskimosi mają podobno 100 słów na określenie śniegu, tu jest chyba tyleż słów na pieroga. Zastępczo można zjeść knedle albo kluski. Wroński: No, jak się w domu dyskryminuje staropolskie leniwe, to się w Tyrolu je dostaje jako absolutny delikates i element dziedzictwa kulturowego miejscowej ludności. Trzeba je więc spożywać z szacunkiem i dostojeństwem. A ty się naprawdę czepiasz tych pierogów. Są OK, zupełnie jak w barze mlecznym, tylko jeszcze ze szpinakiem. Ale jeśli chodzi o kuchnię ladyńską. Jadłem tam kiedyś rzecz absolutnie unikalną - zupę z siana. Potrawa miejscowa absolutnie, siano też. Rewelacja, człowiek po prostu rży z zachwytu. Południowy Tryol to jest kraina nieograniczonych możliwości. Kuchnia austriacka ze swoimi sznyclami. Kuchnia włoska ze stekami florenckimi, pizzą i pastami Wrońska: Pozwól, proszę. Co wzięli z Austrii? Knedle. A z Włoch co? Ravioli. Nie kijem go, to pałką. Wroński: nie przerywaj. A na koniec w ramach "białego szaleństwa" ostrygi w schronisku na wysokości 2,5 tys. metrów. To wydaje się jakoś zupełnie absurdalne. Wrońska: Rozmarzyłeś się Ale ja pamiętam, co zjadłeś w tym schronisku, to było Rifugio Comici. No przyznaj się? Można było zamówić ostrygi i homara, a ty co wziąłeś? Baraninę wziąłeś! Wroński: Jak ktoś się rzuca na ostrygi i homara w górach to jest zdrowo stuknięty. Wina z Tyrolu? Wrońska: Lagrein. Od kogo? Kellerei Bozen. Muri-Gries. Alois Lageder. Wino do wąchania, do smakowania, do cieszenia się każdym łykiem, nawet do oglądania, bo barwę ma przepiękną, rubinową. Można o nim rozmawiać. Bo na przykład taką schiavę, też miejscową, się pije, człowiek nawet nie zauważa, kiedy wypił, o czym tu gadać. A lagreina należy traktować z szacunkiem. Jak trzeba zamówić białe wino, oczywiście gewuerztraminer. Wroński: Ja generalnie jasne pełne proszę. Wino też jakieś może być i grappa też. Wrońska: Grappa niedobra, chyba że Enzian-Grappa, z korzenia gencjany. Gorzka, superwytrawna, pyszna. Nikt jej nie lubi, to znaczy żaden znany mi Polak. Ale Tyrolczycy potrafią dostrzec we mnie znawcę Wroński: Raczej dostrzegałem odruch głębokiego współczucia. Uważali zapewne, że masz straszne bóle żołądka, że postanowiłaś się leczyć aż tak drastycznym środkiem. Wrońska: Ha, kto to mówi?! Człowiek, który pił (to prawda!) grappę aromatyzowaną grzybami. Z lokalnym wytwórcą piłeś, co wyglądał jak Jakub Wędrowycz. I jeszcze chwaliłeś, że pyszna. Wroński: A próbowałaś kiedyś zupy z borowików z prądem? To jest wyzwanie. A dodatkowo przy okazji spożycia udało się przedyskutować warianty ofensywne włoskiej reprezentacji piłkarskiej. Gdy wracam z Południowego Tyrolu to zabieram do Polski Wrońska: Kosmetyki. Staram się wybierać takie jak najbardziej naturalne i eko. Mają fantastyczną serię Berg Cosmetics, dostępną w niektórych hotelach spa. Te kosmetyki zrobione są na wyciągach z kwiatów, owoców i ziół. Pachną przepięknie: arniką, lawendą, alpejską różą, morelami, szałwią, tymiankiem. Dobra jest też seria Glacisse, na wodzie z lodowca. Co jeszcze? Do kuchni kupuję ocet balsamiczny z jabłek, w Polsce się tego nie dostanie, a jest świetny (polecam markę Luggin). Podobają mi się też włoskie ciuchy narciarskie, są niesamowicie kobiece, ale jeszcze sobie nigdy niczego nie kupiłam. Może kiedyś. Wroński: Ja tylko to, co żona kupi, muszę zanieść.

Tekst został zamieszczony w magazynie Południowy Tyrol. www.suedtirol.info