Mirosław Żuławski w książce Powrót do Afryki pisał: "W kraju ubogim, wszystko jest ubogie we wszystko: powietrze jest ubogie w tlen, słońce w witalność, owoce i jarzyny w witaminę, mięso i ryby w proteinę, woda w minerały i sole." Zanzibar - malownicza wyspa u wschodnich wybrzeży Afryki należąca do niezbyt bogatej Tanzanii, jest zaprzeczeniem tej tezy. Wystarczy się rozejrzeć, by dostrzec tropikalną obfitość: zieleni, owoców, warzyw, przypraw, ryb, skorupiaków, kolorów, zapachów, słońca... Dzięki swemu położeniu geograficznemu Zanzibar od wieków przyciągał podróżników i kupców. Oddalony zaledwie o 40 km od lądu, był bazą wypadową dla wypraw ruszających w afrykański interior, ważnym punktem na szlakach handlowych Oceanu Indyjskiego. Przez stulecia nieustannie mieszały się tu tradycje i religie, kształtując wyjątkowy charakter wyspy i tworząc kulturę Suahili, charakterystyczną dla wschodniego wybrzeża Afryki. Ludy Bantu, Arabowie, Persowie, Azjaci, Hindusi, Portugalczycy, Anglicy - wszyscy oni zapisali się w dziejach Zanzibaru. Każdy dołożył też coś od siebie do kulinarnej mozaiki. Lokalna kuchnia, podobnie jak ludność Suahili, jest arabsko-hindusko-afrykańską mieszanką. Pachnie kardamonem, goździkami, gałką muszkatołową i cynamonem. Bywa pikantna od czarnego pieprzu lub ostra od chilli, a w wielu potrawach, opartych na darach oceanu i warzywach, czuć subtelną nutę mleka kokosowego.
Pyszne bogactwo natury
Kulinarna przygoda zaczyna się w Stone Town - stolicy wyspy. Miasto o portugalsko-arabskich korzeniach swój największy rozkwit przeżywało między XII a XV wiekiem. Krzyżowały się tu wówczas trakty handlowe. Kupcy z różnych stron świata przywozili tkaniny, koraliki, ryż, cukier, przyprawy, a wywozili muszle, skorupy żółwi, kość słoniową oraz niewolników. W połowie XIX stulecia Stone Town rozrosło się i wypiękniało, stając się siedzibą sułtanów z Omanu i centrum omańskiego imperium. Do dziś zachowały się w nim ślady dawnej imperialnej świetności. W labiryncie zaułków i podwórek kryją się okazałe, choć podniszczone i wyblakłe od słońca, arabskie oraz hinduskie domy, meczety (95% mieszkańców Zanzibaru to muzułmanie), sklepiki i knajpki. Spacerując wąskimi uliczkami, można odkryć wiele ciekawych miejsc. Na przykład Zanzibar Coffee House, gdzie częstują wspaniałą kawą, herbatą i słodkościami. Albo targ Darajani - ilekroć przyjeżdżałam do miasta z Nungwi, rybackiej wioski, w której mieszkałam, zakupy na targu były pierwszym punktem programu. Właśnie tu najlepiej widać naturalne bogactwo wyspy. Na ciasno poustawianych straganach leżą w piramidach, kupkach i kopczykach jędrne pomidory, małe, lśniące fioletem bakłażany, papryka, okra, awokado, limonki, pomarańcze, bukiety rambutanów, mango, papaje, marakuje i ananasy. W bocznej alejce zwisają z gałęzi w kiściach różne gatunki bananów: do jedzenia na surowo, do gotowania, duszenia i smażenia. Jedne małe i żółte, inne czerwone i pękate, jeszcze inne długie i zielone, albo duże, grube, jak kły słonia. Tuż obok - maniok, bataty, orzechy kokosowe, czerwona cebula, dorodny imbir i wielkie główki czosnku. W koszykach wyplatanych z liści palmowych mieni się w porannym blasku czerwona fasola, ciecierzyca, soczewica i świeżo łuskany groch. Pod dachem w wąskim przejściu, oddzielającym część mięsną od rybnej, jakby dla zabicia przykrego zapachu, stoją sprzedawcy ziół i zieleniny. Oferują kolendrę, miętę, sałatę i powiązaną w pęki mchichę - zielone liście, mniej lub bardziej przypominające szpinak. Większość tego owocowo-warzywnego bogactwa została sprowadzona na wyspę przez kolejnych przybyszów i dzięki żyznej ziemi oraz gorącemu, wilgotnemu klimatowi, szybko się przyjęła. Do nielicznych pochodzących z Zanzibaru owoców należą m.in. arbuzy oraz tamaryndowce, z których robi się sok i pyszny ostro-kwaśny sos, doskonały dodatek do ryb i mięs.
Gdzie pieprz rośnie
Na targu jest też alejka, nad którą unosi się odurzający zapach przypraw. Z ich uprawy Zanzibar słynie od stuleci. W XIX wieku był nawet największym na świecie producentem goździków, dziś pozostaje w pierwszej trójce. W sezonie zbiorów wzdłuż dróg suszą się na matach pąki goździków i kardamon, nasycając powietrze korzennym aromatem. Na wyspie na wyciągnięcie ręki rośnie wszystko to, co w Europie drogie lub niedostępne. A więc goździki, kardamon, cynamon, gałka muszkatołowa, kurkuma, imbir, anyżek, trawa cytrynowa, pieprz, wanilia, sezam, kolendra, chilli, kumin Podczas kilku wycieczek na plantacje miałam okazję tych wszystkich wspaniałości dotknąć, powąchać. Rozcierałam w dłoniach nasiona i liście, rozgryzałam ziarna, uwalniając cudowną moc przypraw, które dodają charakteru zanzibarskim potrawom. Próbowałam także różnych dziwnych owoców. Mangostan - skarb tropików, piękny i tajemniczy, kryje w swoistej szkatułce delikatny malinowo-ananasowy miąższ. Z kolei jackfruit (inaczej bochenkowiec) - ulubiony przysmak mieszkańców wyspy - to zwisający ciężko wzdłuż pni drzew ogromny owoc, który w środku kryje żółte chrupiące sakiewki, smakujące jak połączenie banana, brzoskwini i ananasa. Każda taka wyprawa była objawieniem. Gdy myślałam, że niczego nowego już się nie dowiem, odkrywałam np., że kardamon jest płożącym się krzewem o owocach przypominających mały agrest, albo że kora cynamonowa pochodzi z drzewa, którego korzenie pachną jak maść mentolowa, a durian, wbrew zapewnieniom, nie smakuje niebiańsko, lecz jak smażona cebula.
Ugali i zanzi cola
W tropikach wszystko, co najważniejsze, a dotyczy to również jedzenia, dzieje się wcześnie rano albo po zmierzchu. Dlatego też po wschodzie słońca zanzibarskie kobiety smażą chapati - miękkie, pszenne placki i mandaazi - rodzaj pączków w kształcie trójkątnych poduszeczek. Lepią też bhajie - kulki z zielonej soczewicy, które wraz z pachnącą kardamonem czarną kawą składają się na lokalne śniadanie. Późnym popołudniem duszą w mleku kokosowym banany, fasolę i mchichę, wrzucają na gorący tłuszcz małe rybki, przyrządzają biriani (ryż pieczony z mięsem i warzywami), pilawy albo curry, gotują ryż i ugali na wieczorny posiłek. Ugali, stanowiące wraz z ryżem podstawę tutejszej diety to rodzaj afrykańskiej polenty, zaprawa, która cementuje soki żołądkowe, opada na dno brzucha i wypełnia go przez wiele godzin. Samo w sobie ugali jest nijakie, ale na szczęście zazwyczaj towarzyszy mu mchuzi - treściwy sos z mięsa lub warzyw, w którym macza się kulki kleistej masy z mąki kukurydzianej. W pozostałych porach dnia wilgotny upał zaciska wokół wyspy rozżarzoną obręcz, uniemożliwiając działanie i odbierając apetyt. Wtedy każdy stara się schować w resztkach cienia i oszczędzać energię. Najlepsze, co się może człowiekowi przydarzyć, to spotkanie ze sprzedawcą doskonale gaszącego pragnienie cierpkiego soku ze świeżych pomarańczy lub dafu - młodych orzechów kokosowych. Dafu, tkwiące jeszcze bezpiecznie w zielonej łupinie, mają delikatny galaretowaty miąższ, cienko oblepiający wewnętrzne ścianki, i środek wypełniony orzeźwiającą wodą, ni to słodką, ni to kwaśną, będącą dopiero zapowiedzią kokosowego smaku. Sprzedawca zręcznym cięciem otwiera kokos, a gdy napój się skończy, poszerza otwór, tak by można było wyjeść miąższ łyżeczką wyciętą z łupiny. Podobno, kto raz napije się takiego nektaru, nazywanego tu często zanzi colą, na pewno wróci na Zanzibar. I coś w tym chyba jest, gdyż ja nieraz piłam i nieraz tu wracałam.
Hinduska spuścizna
W gorących południowych godzinach można schronić się w jednej z kilku urokliwych knajpek, takich jak np. przytulny Monsoon, elegancka Beyt El Chai, czy Radha Restaurant, i z dala od słońca zgłębiać tajniki lokalnej kuchni. Radhę, prowadzoną od pokoleń przez zanzibarską rodzinę Hindusów, darzę szczególnym sentymentem. Menu doskonale obrazuje kulinarny synkretyzm wyspy. Bo choć przeważają w nim potrawy hinduskie, nie brak afrykańskich i orientalnych akcentów. Zawsze cieszyłam się jak dziecko, gdy pojawiało się przede mną cofta curry - dwie wysepki zapieczonych ziemniaków purée z kawałkami marchewki, cebuli i zielonego groszku, wystające z zawiesistego sosu z orzechów nerkowca albo palak paneer - plastry hinduskiego sera zatopione w aksamitnym szpinaku lub chrupiące samosy - trójkątne pierożki z warzywnym nadzieniem, czy spring rollsy w towarzystwie chutneya kokosowego i pagajowego. A potem, popijając lassi, napój z jogurtu, doprawiony ziarnami kuminu, który spłukiwał z podniebienia pikantność dań, rozmyślałam nad tym, ile aromatycznych niuansów można wydobyć z prostego połączenia warzyw, owoców i przypraw. Tutaj też, jak nigdzie indziej, mogłam rozkoszować się kulinarną hinduską spuścizną - rewelacyjnymi piklami. Czasami były to marynowane, lekko gorzkawe cytryny, kiedy indziej całe gałązki zielonego pieprzu, albo słodko-ostre daktyle.
Targowisko smakowitości
Kiedy zdarzało mi się zostać w mieście do wieczora, szłam na nocny targ - raj dla nieustraszonych odkrywców nowych, tubylczych smaków. Codziennie, w miarę jak powoli gaśnie w oceanie amarantowa kula słońca, targ rozkłada się nad wodą, w ogrodach Forodhani. Sprzedawcy niespiesznie ustawiają prowizoryczne grille i swoje przenośne kramy. Dyskutując, przygotowują do pieczenia szaszłyki z krewetek, muli i różnych rodzajów ryb - m.in. tuńczyków, barakud, dorad. Kroją ośmiornice i kalmary, obierają ziemniaki na frytki i maniok. Nabijają na patyczki kawałki wołowiny, kurczaka lub wątróbki - tworząc mishikaki, małe szaszłyki - bardzo popularną na wyspie przekąskę. Siekają cebulę i pomidory na lokalny specjał - sałatkę kachumburi. Układają na blatach samosy z nadzieniem mięsnym lub warzywnym, kachori - pyszne, pikantno-kwaskowe kulki z ziemniaków, puszyste sezamowe chlebki oraz chapati. Gdy wszystko jest gotowe, rozpalają grille i nad miastem unosi się wonny dym - znak, że jedzenie się robi i można ruszać na kolację pod chmurką. Właśnie na tym wieczornym targu dokonałam wielu kulinarnych odkryć. Po raz pierwszy jadłam tu świeżego tuńczyka, orzechowy w smaku, doprawiony chilli, grillowany maniok, kachori, które szybko stały się moimi faworytami, oraz delikatne sezamowe chlebki. Piłam też orzeźwiający sok z trzciny cukrowej z imbirem i limonką, wyciskany z długich tyczek na specjalnej prasie. No i zasmakowałam w zanzibarskiej pizzy, która z oryginalną ma niewiele wspólnego, ale jest przepyszna. W plackach z cienkiego ciasta kryje się doprawiony papryczką chilli i czerwoną cebulą mięsny farsz, na który wbija się i smaży jajko. Jest też wersja wegetariańska, a na potrzeby turystów powstała pizza na słodko - z bananami i czekoladą. Mniam Ślinka mi ciekła już na sam widok kucharza, który siekał cebulę i pomidory, nie patrząc na nóż, a potem zręcznie kręcił na palcach placki, wypełniał je nadzieniem, składał jak kopertę i rzucał na rozgrzaną blachę. Zwykle po kolacji w Forodhani w moim żołądku nie było już wolnej przestrzeni, ale w drodze powrotnej do Nungwi, zatrzymywałam się jeszcze, by przypieczętować ucztę i zakończyć dzień grillowaną ośmiornicą, którą zawsze w tym samym miejscu, na skrzyżowaniu przy Urzędzie Imigracyjnym Północnym, doskonale przyrządzał Ali lub jego brat Mohamed.
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.