Pszczoła miodna ma dziś wielkie kłopoty
Dzielni bartnicy z Miejskich Pszczół: Adam Czerwoniec oraz Wiktor Jędrzejewski - współtwórca i mózg inicjatywy. (Fot. Paweł Figurski)
Pszczoła miodna
Pszczoła miodna ma dziś wielkie kłopoty. Niektórzy twierdzą, że jako gatunek może nie przetrwać, inni, że jest już na wymarciu. Błędnie przypisywane Albertowi Einsteinowi zdanie, że kiedy zginie ostatnia pszczoła, ludziom zostaną cztery lata życia na Ziemi, jest nie tylko chwytliwie brzmiącym frazesem, ale i realną, choć czarną wizją przyszłości. Puste ule oznaczają głód. ONZ szacuje, że od pszczelego zapylania zależy ok. 70% upraw, które łącznie odpowiadają za 90% światowych zasobów żywności. Zaburzona równowaga w ekosystemie prędzej czy później oznacza Armagedon.
W niektórych rejonach Stanów Zjednoczonych pszczół jest tak mało, że są "wynajmowane" do pracy np. na polach bawełny i gryki, w gajach pomarańczowych i migdałowych. O tym i o wielu innych skutkach zaburzania równowagi przyrodniczej, piszą Philip Lymbery i Isabel Oakeshott w książce o wiele mówiącym tytule "Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa". Morał tej książki jest taki: jeśli nie zaprzestaniemy rabunkowej gospodarki wobec naszej planety, nie przestaniemy zaburzać równowagi w przyrodzie i m.in. nie uratujemy pszczół, czeka nas zagłada.
Nawet szybciej, niż się spodziewamy.
Miejskie Pszczoły - działania tej społeczności możecie śledzić na facebook.com/miejskiepszczoly.
Kontakt do Wiktora: wjedrzejewski@projektpolska.pl
dasda
Łodzianie na pierwszą linię Frontu
Nie ma jednego powodu masowego wymierania pszczół. Jest ich niestety wiele, np. pestycydy używane w zintensyfikowanym rolnictwie, coraz trudniejsze do opanowania choroby, jak choćby warroza przenoszona przez kleszcza wielkości łebka od szpilki (varroa destructor), dziesiątkującą pszczelą populację. Dziś każda uratowana pszczela rodzina jest na wagę złota. Już dawno temu zrozumieli to mieszkańcy np. Kopenhagi, Sztokholmu, Nowego Jorku czy Londynu, gdzie w ciągu ostatnich 3 lat liczba miejskich pszczelarzy wzrosła niemal czterokrotnie.
Ule w centrach wielu miast nikogo już nie dziwią. U nas pierwsza była Łódź, gdzie w 2013 roku pszczelarze zbuntowali się przeciw absurdalnym przepisom zabraniającym posiadania pasiek w granicach miasta. Niepokornych pszczelarzy karano mandatami, a ci z uporem godnym sprawy wielkiej wagi nie tylko odmawiali ich płacenia, ale w końcu wywalczyli zmianę niekorzystnego prawa. Trzeba dodać, że w Łodzi o pszczoły walczyli ludzie starsi, często emeryci, którzy mają ule poukrywane na terenach ogródków działkowych, na obrzeżach miasta. Tak czy siak, łódzkie pszczoły dały radę.
Pszczoły potrzebują teraz naszej pomocy. Weź razem z nami udział w działaniach, które poprawiają los zapylaczy w Polsce. Wspólnie będziemy je liczyć i sprawdzimy jak się mają. W prosty sposób możesz pomóc naszym zapylaczom dzięki akcji ADOPTUJ PSZCZOŁĘ, którą wspiera Gazeta.pl!
Warszawska partyzantka
Z podobnymi problemami musieli się zmierzyć warszawscy bartnicy. Miejskie Pszczoły, grupę niepokornych, młodszych niż łódzcy działaczy, można by nazwać "miejską pszczelą partyzantką". Ale od początku. Jeszcze do września ubiegłego roku w "Regulaminie utrzymania czystości i porządku na terenie miasta stołecznego Warszawy" pszczoły traktowano jak konie, świnie, kozy czy owce. Przestarzałe przepisy mówiły, że pasieki mogą stać w odległości 1000 m od osiedli mieszkaniowych. - Gdzie w Warszawie znaleźć tak oddalone miejsce? - pyta Wiktor Jędrzejewski, współzałożyciel i mózg inicjatywy Miejskie Pszczoły, która dziś skupia kilkudziesięciu, głównie młodych warszawiaków. Bo zmiana pokoleniowa według nich jest konieczna.
Ale zanim pszczeli aktywiści przekonali urzędników do zmian w regulaminie, postawili 10 uli nielegalnie, lub - jak sami dziś mówią - "na wariata". W okolicach domku na osiedlu Jazdów krążył policyjny radiowóz, a pszczelarze nie ukrywali swojej działalności. Wręcz przeciwnie. Zainteresowanie mieszczuchów pszczołami już na początku przerosło oczekiwania pomysłodawców Miejskich Pszczół. Co prawda z grupy 80 chętnych do pracy przy ulach już po kilku miesiącach połowa się wykruszyła. Dziś osób aktywnie działających i doglądających uli m.in. na Jazdowie, Muranowie, w Królikarni i przy ul. Karmelickiej - jest około 20.
Pszczoły może i nie wymagają ciężkiej pracy, ale regularności, systematyczności i ogromnej odpowiedzialności. Jeśli np. w porę nie zlokalizuje się choroby czy problemów matki i nie poda się pszczołom odpowiednich leków, czeka je niechybna śmierć.
Dzięki determinacji Miejskich Pszczół i dobrej woli urzędników udało się zmienić regulamin. Dziś ule w Warszawie można stawiać w odległości 10 metrów od granicy nieruchomości lub drogi, a nawet w mniejszej, jeśli właściciel nieruchomości wyrazi na to zgodę. Ule można też stawiać na dachach domów, pod warunkiem że zostanie zachowana odległość 10 metrów od okien w sąsiednich budynkach, a przede wszystkim uzyska się niezbędne pozwolenia od administratora bądź właściciela budynku.
W mieście, jak w domu
- Żyjemy w czasach, w których pszczoła już sobie bez człowieka nie poradzi - wieści Wiktor. - Na szczęście wystarczy, że raz na tydzień ktoś z nas zajrzy do ula, a to nie zabiera wiele czasu. Pszczoły nie lubią, gdy się im przeszkadza, ale z drugiej strony za opiekę odpłacają nam się pysznym miodem. Ten miejski jest inny niż taki z wiejskiej pasieki - zaskakująca różnorodność roślin w mieście sprawia, że jego smak jest dużo bardziej złożony. I co najważniejsze - nie ustępuje wiejskiemu, jeśli chodzi o jakość i czystość. Pszczoły doskonale dają sobie radę z filtrowaniem miejskich zanieczyszczeń. I nie jest to tylko odważna teza - miód z Warszawy był badany bardzo dokładnie. Możemy się nawet pokusić o stwierdzenie, że żadna komercyjna wiejska pasieka nie robi tego tak kompleksowo - ocenia.
Na szczęście warszawskie pszczoły trzymają się dobrze i jest ich więcej, niż mogłoby się wydawać. W zeszłym roku Straż Pożarna i Straż Miejska przyjęły ponad 100 zgłoszeń o dzikich rojach, które zamieszkały lub znalazły się w "nieautoryzowanych" miejscach. Większość to dzikusy, czasami agresywne, zamieszkujące dziuple, pnie drzew, obrzeża parków lub opuszczone budynki. Wbrew pozorom warszawskie warunki są dla pszczół bardzo dobre. - Niewykluczone, że nawet lepsze niż na terenach wiejskich, które są nawożone pestycydami, trującymi m.in. dla pszczół środkami ochrony roślin - mówi Wiktor. - W stolicy na szczęście nawozów się nie używa, więc pszczoły mają się tu naprawdę nieźle - dodaje.
Kolejnym problemem pszczół jest głód. Im bardziej zintensyfikowane rolnictwo i monokulturowe uprawy, tym krótsze kwitnienie roślin, co sprawia, że pszczoły mają w skali całego sezonu mniej pokarmu. I w tym przypadku miasto okazuje się lepszym środowiskiem niż tereny wiejskie. Mieszczuchy nie dostrzegają tego na co dzień, ale ilość gatunków roślin, które pszczoły mogą zapylić, a przy okazji się wyżywić, w mieście bywa większa niż na wsi.
- Pszczoła w mieście nie głoduje - zaznacza bartnik. - Zeszłoroczne miodobranie pokazało, że najwięcej miodu przyniosły nam pszczoły z dwóch uli umieszczonych na dachu kamienicy na rogu Marszałkowskiej i Wilczej. Trochę się dziwiliśmy, bo wydawało się, że w Śródmieściu zieleni nie ma zbyt wiele. A jednak, pszczoły z dachu śródmiejskiej kamienicy potrafiły znaleźć pożywienie i dać po 30 kilogramów miodu z jednego ula - opowiada. - Rozdawaliśmy go życzliwym urzędnikom i tym, którzy nam pomogli w batalii o legalizację miejskiej pszczoły. Na warszawskim osiedlu Jazdów budujemy społecznościowe Centrum Miejskiego Pszczelarstwa. Już w zeszłym roku na stole stał wielki słój miodu - tak żeby każdy mógł spróbować. W tym roku będziemy organizować warsztaty, szkolenia, pokazywać filmy i uczyć zainteresowanych "obsługiwania pszczoły". Miodu też tam nie zabraknie.
Miejskie Pszczoły - działania tej społeczności możecie śledzić na facebook.com/miejskiepszczoly.
Kontakt do Wiktora: wjedrzejewski@projektpolska.pl