Canale du Midi. Wakacje bez pośpiechu

Widok na Carcassonne. (Fot. Shutterstock/PHB.cz (Richard Semik))

Letni dom na barce
Siadam na metalowym krześle ustawionym na wąskim chodniku. Na śniadanie zatrzymuję się w jedynej kawiarni w miasteczku Redorte, zbudowanym z jasnego kamienia. Okiennice domów mają tu pastelowe kolory, a po ścianach pną się róże. Kawiarnia to tak naprawdę piekarnia, do której przyciąga zapach świeżo upieczonych croissantów. Oferta specjalna - śniadanie za trzy euro. W cenie sok pomarańczowy, kawa i pain au chocolat z dużą ilością roztopionej czekolady w środku. Oprószony mąką od stóp do głów piekarz śmieje się: "Usiądź, odpocznij, zaraz wszystko przyniosę". I przez dziesięć minut strasznie męczy się z ekspresem. Pewnie nikt tu nie przychodzi na kawę, a ludzie wpadają tylko po bagietki i zamienić kilka słów. Wystawiam twarz do słońca. I choć kawa to straszna lura (ekspres rzeczywiście od dawna nie był używany), nie przejmuję się tym. Siedzę sobie spokojnie, nigdzie się nie spiesząc. Podoba mi się to senne miasteczko, w którym nic się nie dzieje, a ludzie mają czas, żeby porozmawiać z piekarzem o zdrowiu jego kota. Piekarz pozdrawia każdego przechodnia. Fruwają mi te "bon jour" i "bon journée" nad głową. Zapowiada się naprawdę miły dzień.
Siadam na metalowym krześle ustawionym na wąskim chodniku. Na śniadanie zatrzymuję się w jedynej kawiarni w miasteczku Redorte, zbudowanym z jasnego kamienia. Okiennice domów mają tu pastelowe kolory, a po ścianach pną się róże. Kawiarnia to tak naprawdę piekarnia, do której przyciąga zapach świeżo upieczonych croissantów. Oferta specjalna - śniadanie za trzy euro. W cenie sok pomarańczowy, kawa i pain au chocolat z dużą ilością roztopionej czekolady w środku. Oprószony mąką od stóp do głów piekarz śmieje się: "Usiądź, odpocznij, zaraz wszystko przyniosę". I przez dziesięć minut strasznie męczy się z ekspresem. Pewnie nikt tu nie przychodzi na kawę, a ludzie wpadają tylko po bagietki i zamienić kilka słów. Wystawiam twarz do słońca. I choć kawa to straszna lura (ekspres rzeczywiście od dawna nie był używany), nie przejmuję się tym. Siedzę sobie spokojnie, nigdzie się nie spiesząc.
Fot. Katarzyna Boni
Podoba mi się to senne miasteczko, w którym nic się nie dzieje, a ludzie mają czas, żeby porozmawiać z piekarzem o zdrowiu jego kota. Piekarz pozdrawia każdego przechodnia. Fruwają mi te "bon jour" i "bon journée" nad głową. Zapowiada się naprawdę miły dzień. Kupuję bagietki na wieczorną kolację i wsiadam na rower. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w miejscowej kooperatywie. W wielkich halach przechowuje się wino produkowane przez lokalnych farmerów. Sprzedają je na baniaki. Litr różowego kosztuje cztery euro. Zabieram dwa baniaki i wracam do domu.
Dom to niewielka barka, którą przez tydzień pływamy po południu Francji. Mieści się w niej wszystko. Mamy dwie sypialnie, dwie łazienki z prysznicem, niewielką kuchnię z piekarnikiem i lodówką, w której chłodzi się wino. Jest nieduży salon i moje ulubione miejsce - taras, czyli górny pokład, z którego oglądam powoli przesuwający się krajobraz. Maksymalna prędkość to osiem kilometrów na godzinę, choć zazwyczaj płyniemy wolniej. Często wyprzedzają nas piesi, którzy wybrali się na spacer brzegiem kanału. A my mamy czas, żeby obserwować detale: krzaki lawendy pod beżowym murem, cyprysy wokół niewielkiego pałacu, koty wygrzewające się na kamiennych nagrobkach cmentarza położonego na wzgórzu, białe oleandry rosnące przy moście. Mijamy porty pełne ludzi popijających aperitif w nadbrzeżnych kafejkach i drewniane pomosty prowadzące do winnic - czasem siedzi na nich para z otwartą butelką czerwonego wina. Na noc cumujemy w cieniu platanów lub pod rozłożystymi dębami, których korzenie zabezpieczają brzegi kanału. Każdego dnia mamy inny widok z sypialni.

Canal du Midi - trochę historii
Nasza trasa prowadzi z niewielkiego miasteczka u podnóża zamku Argens-Minervois do innego niewielkiego miasteczka sto osiemnaście kilometrów na zachód - Négra. Płyniemy po Canal du Midi, inżynieryjnym cudzie techniki z XVII wieku, wpisanym na listę UNESCO. Budowa kanału, który łączyłby Morze Śródziemne z Oceanem Atlantyckim, była marzeniem cesarzy i królów, ale wszyscy rezygnowali z planów, kiedy poznawali koszty przedsięwzięcia. Nawet Leonardo da Vinci, którego poproszono o stworzenie projektu, nie przekonał władców do kosztownej inwestycji. W XVII wieku podjęto kolejne próby, ale inżynierowie uważali, że wzniesienia na drodze pomiędzy morzem a oceanem są nie do pokonania, a kanałowi będzie brakować wody.
Czego nie mogli dokonać inżynierowie, udało się poborcy podatku solnego z Béziers - Paulowi Riquet. Stwierdził, że najlepiej będzie połączyć śródziemnomorskie miasto Sete z rzeką Garonną (pod Tuluzą), która wpływa do Atlantyku. Problem różnicy wysokości pokonał dzięki systemowi śluz. Do swojej wizji namówił Ludwika XIV. Duże znaczenie miało to, że Riquet wyłożył własne pieniądze na budowę kanału zasilającego, który doprowadzał niezbędną wodę z pobliskich gór. Zachęcony Ludwik XIV zatrudnił dwanaście tysięcy robotników i mianował Riqueta głównym inżynierem. Ten był na tyle uparty, że kiedy na drodze stawała mu góra, praktycznie wysadzał ją w powietrze - podczas budowy kanału zużyto więcej prochu niż na polu którejkolwiek z ówczesnych bitew (a prawie dwustumetrowy tunel pod górą Ensérune to pierwsze tego typu rozwiązanie na świecie).
Fot. Shutterstock/Pecold
Riquet nie zobaczył barek pełnych towarów pływających po kanale - umarł kilka miesięcy przed jego otwarciem, po szesnastu latach planowania, kopania, wysadzania, wyburzania i poprawiania. Ale te dwieście czterdzieści jeden kilometrów zmieniło całą gospodarkę Francji. Barki wypełnione zbożem, beczkami suszonych ryb, marsylskim mydłem, solą, wełną i oczywiście winem nie musiały już kursować przez Cieśninę Gibraltarską. Zaoszczędzono nie tylko czas, ale i pieniądze. Już wtedy kanał był wykorzystywany jako sposób transportu dla ludzi. Podróż z południa Francji w górę - do Tuluzy - zajmowała cztery dni. Barki pasażerskie nie przepływały przez podwójne i potrójne śluzy, lecz dopływały do nich, wysadzały pasażerów na brzeg i zawracały. Ludzie z tobołami w rękach sami musieli pokonać schody przy śluzie. Na górze czekała na nich kolejna barka. I tak dwadzieścia pięć razy na całej trasie. My na szczęście nie musimy wysiadać. Czekamy, aż otworzą się potężne drewniane wrota.
Wpływamy do środka, dookoła nas szare kamienie, przed nami kolejne wrota. Śluza powoli napełnia się wodą. Robi się z tego niezły wodospad, a my unosimy się coraz wyżej. Naszym oczom ukazuje się widok na kanał i szpaler drzew rosnący wzdłuż jego brzegu.

Miejscowe specjały
Przy każdej śluzie stoi kamienny domek z drewnianymi pomalowanymi na turkusowo okiennicami i tabliczką z informacją, ile kilometrów dzieli nas od następnej śluzy. Kiedyś w tych domkach mieszkali strażnicy, dziś przyjeżdżają tylko na czas pracy, a domki zamieniły się w małe sklepiki albo niewielkie kawiarnie. Dostaniemy tu domowe dżemy, suszoną lawendę i miejscowe wino. Białe z okolic Béziers świetnie pasuje do ostryg kupionych na miejscowym targu. Czerwone, z winogron zebranych na stokach regionu Minervois (skąd zaczęliśmy naszą podróż barką na zachód), ma delikatny posmak tymianku i lawendy - podkreśla smak pasztetu z królika, lokalnego specjału.
Dalej na zachód wina z regionu Fitou nabierają mocnego smaku oraz zapachu wawrzynu i goździków. Bezimienne białe wino kupione w jednej ze śluz dodaje smaku risottu, które gotujemy, używając miejscowego ryżu. Farmerzy wykorzystali kanał zasilający zbudowany przez Riqueta do nawadniania pól. Od 1851 roku sadzą ryż w okolicach miasteczka Marseillette. W portowych sklepach można kupić odmianę o długich ziarnach, świetną do sałatki na popołudniowy lunch, i o okrągłych, doskonałą na risotto, które warto ugotować w chłodniejszy dzień pod wieczór, stopniowo dolewając rosołu do wolno gotującego się ryżu, aż ten stanie się miękki. A na koniec dorzucając podsmażone na patelni cukinie i bakłażany kupione na porannym targu albo garść owoców morza, które są w każdym supermarkecie.
Choć płyniemy powoli, to każdego dnia widzimy coś innego - zamiast krzaków winorośli pojawiają się słoneczniki i pszenica, beżowe domki zastępują budynki z szarego kamienia. Codziennie zmieniają się też lokalne specjały. W każdym miasteczku, choćby się dało je przejechać w pięć minut rowerami (które płyną razem z nami), jest niewielki sklep świetnie zaopatrzony w miejscowe produkty. W Villesquelande niedaleko potężnego wiązu (jednego z najstarszych we Francji) kupujemy w takim sklepie niezwykłe wędzone w dymie kiełbasy, ogromne oliwki, bagietki z chrupiącą skórką i świeży camembert. Do tego oczywiście wino - tym razem z winnic położonych nieopodal słynnej fortecy w Carcassonne, którą minęliśmy po drodze. Czerwone i mocne będzie pasować do casoulett, specjału z Castelnaudary. Można je dostać w sklepach, restauracjach i u rzeźników. W glinianym garnku dusi się wieprzowinę, kacze i gęsie mięso razem z białą fasolą, marchewką, pietruszką, selerem. Doprawia się to tymiankiem i czosnkiem, choć dokładny skład zależy od upodobań szefa kuchni (czasem dodaje baraninę lub wędzony boczek). Garnek zabieramy na barkę i odgrzewamy danie w piekarniku.

Powoli, leniwie...
Uzależniam się od tej lokalności. I od powolności. Na południu Francji czas płynie inaczej. W supermarketach nad ladą z miejscowymi wędlinami i polecanym przez wszystkich pasztetem z królika toczą się rozmowy o dzieciach, kuzynach, wnukach i sąsiadach. Nikt nie przejmuje się rosnącą kolejką. A i kolejka wcale się nie oburza, tylko dołącza do rozmowy. W niewielkich miasteczkach zbudowanych wokół średniowiecznych zamków nazwy ulic są do dziś zapisane w dwóch językach - francuskim i oksytańskim, w którym wyrażali swoje uczucia trubadurzy. W śluzach (których codziennie mijamy przynajmniej pięć) spotykamy tych samych ludzi - Amerykanów, którzy zawsze błyskają uśmiechem; parę na wielkiej barce wykładanej egzotycznym drewnem (im akurat nie udzieliła się atmosfera południa Francji, bo non stop się kłócą o to, jak zacumować); i starszego Francuza, który pływa razem z psem - nauczył go, jak łapać linę i pomagać na śluzie. Jego barka pełna jest donic z kwiatami. Wymieniamy "bonżurneje", uwagi o pogodzie i nazwy win, które nas zachwyciły.
Uzależniam się od tej lokalności. I od powolności. Na południu Francji czas płynie inaczej. W supermarketach nad ladą z miejscowymi wędlinami i polecanym przez wszystkich pasztetem z królika toczą się rozmowy o dzieciach, kuzynach, wnukach i sąsiadach. Nikt nie przejmuje się rosnącą kolejką. A i kolejka wcale się nie oburza, tylko dołącza do rozmowy.
W niewielkich miasteczkach zbudowanych wokół średniowiecznych zamków nazwy ulic są do dziś zapisane w dwóch językach ? francuskim i oksytańskim, w którym wyrażali swoje uczucia trubadurzy. W śluzach (których codziennie mijamy przynajmniej pięć) spotykamy tych samych ludzi ? Amerykanów, którzy zawsze błyskają uśmiechem; parę na wielkiej barce wykładanej egzotycznym drewnem (im akurat nie udzieliła się atmosfera południa Francji, bo non stop się kłócą o to, jak zacumować); i starszego Francuza, który pływa razem z psem - nauczył go, jak łapać linę i pomagać na śluzie. Jego barka pełna jest donic z kwiatami. Wymieniamy "bonżurneje", uwagi o pogodzie i nazwy win, które nas zachwyciły.
Wczesnym popołudniem cykady wypełniają powietrze wibrującym dźwiękiem, a zapach ziół rosnących przy brzegu kanału zaostrza apetyt. Wynosimy na pokład baniaki z winem, miskę sałaty i deskę serów kupionych w sklepie przy jednej ze śluz. Słuchamy popołudniowego koncertu. I choć historia tego regionu była burzliwa ? od podboju przez Rzymian przez najazd Saracenów po krwawą krucjatę przeciwko katarom ? a Langwedocja nieustannie zmieniała władców i państwową przynależność, to te cykady, wino, sery i to popołudniowe rozleniwienie są niezmienne. Ale w pływaniu barką najbardziej lubię moment, kiedy zaczyna zachodzić słońce. Długie cienie kładą się na wodach kanału, ciepłe światło przebłyskuje przez liście platanów. Kanał zakręca łagodnie, woda skrzy się w ostatnich promieniach słońca. Szukamy miejsca na nocleg ? zawsze kawałek za miastem, żeby mieć ciszę. W nocy słyszymy plusk ryb, a rano śpiewające w drzewach ptaki. Znajdujemy miejsce w zakolu kanału, z widokiem na pole słoneczników. W lodówce ścina się przygotowany wcześniej mus czekoladowy, obok chłodzi się białe wino. W garnku duszą się małże z cebulą. Dodamy do nich śmietanę, pokroimy bagietkę, wyniesiemy talerze na taras i poczekamy, aż na niebie pojawią się gwiazdy.

Informacje praktyczne
Kiedy
Na wyprawę najlepiej się wybrać tuż przed albo tuż po głównym sezonie: pod koniec czerwca lub na przełomie sierpnia i września. Po kanale pływa wtedy mniej barek, więc nie będziemy musieli czekać w kolejkach do śluz. Łatwo też wtedy znaleźć ustronne miejsce do zaparkowania.
Z kim
Wakacje na barce organizuje PUNT (barki.pl), która we Francji czarteruje sprzęt od firmy Locaboat. Ma ona bogatą ofertę: od niewielkich 4-osobowych łodzi po obszerne, na których zmieści się 12 osób. PUNT czarteruje też barki w Holandii, Włoszech, Irlandii, Niemczech i w Polsce.
Cena
We Francji w sezonie zapłacimy około 7000 zł za tydzień za barkę dla 6 osób. Do tego dochodzą koszty paliwa, sprzątania po rejsie i opłaty portowe (600-1200 zł). Za dodatkową opłatą (40 euro za tydzień) można wynająć rowery.
Gdzie
Na południu Francji PUNT proponuje trasy po Canale du Midi (oferuje dobre jedzenie i historyczne miejsca) przez krainę katarów oraz po Delcie Rodanu, gdzie w słonych wodach brodzą flamingi. Trasy są obliczone na tydzień, każdą oceniono pod względem walorów przyrodniczych, zabytków i kulinariów - łatwo więc dobrać taką, która odpowiada naszym upodobaniom. Część tras jest tylko w jedną stronę, część także powrotna.
Warto wiedzieć
Do pływania na barce nie jest potrzebny patent (z wyjątkiem Niemiec, gdzie jest niezbędny przy barkach dłuższych niż 13 metrów).