Walia - kraina smoków, porów i żonkili

Inka Wrońska

(Fot. Diomedia )

Wyobraźcie sobie ogród pełen żonkili. Wyobraźcie sobie, że ten ogród ma 21 tysięcy kilometrów kwadratowych. To Walia wiosną
1 z 8
Fot. Diomedia
Fot. Diomedia

Smoki, pory i żonkile

 

Żonkile w Walii zakwitają wcześnie. Jest jeszcze naprawdę zimno, gdzieniegdzie leży śnieg, a one już są.
Rosną w kępach przy drogach, w ogródkach, na
obrzeżach pastwisk. W marcu Walia jest jaskrawożółta.
Żonkil to jeden z jej symboli. Podobno przez pomyłkę, bo miał być por. Choć na oko pomylić je trudno, po walijsku nazywają się prawie tak samo: por to cenhinen (cennin); żonkil ? cenhinen Bedr (cennin Pedr), dosłownie: ?por świętego Piotra?.
Symbol żonkila pojawił się nawet na dokumentach państwowych, kiedy premierem Wielkiej Brytanii został Walijczyk David Lloyd George.
Podczas parad w Dniu św. Dawida, patrona Walii (po walijsku: Dydd Gwyl Dewi), zobaczycie na ulicach ludzi maszerujących z porami w rękach i żonkilami w klapach. Największa taka parada odbywa się 1 marca w Cardiff; zawsze bierze w niej udział ktoś z rodziny królewskiej: albo sama królowa, albo książę Walii.

Żonkile w Walii zakwitają wcześnie. Jest jeszcze naprawdę zimno, gdzieniegdzie leży śnieg, a one już są. Rosną w kępach przy drogach, w ogródkach, na obrzeżach pastwisk. Wiosną Walia jest jaskrawożółta. Żonkil to jeden z jej symboli. Podobno przez pomyłkę, bo miał być por. Choć na oko pomylić je trudno, po walijsku nazywają się prawie tak samo: por to cenhinen (cennin); żonkil - cenhinen Bedr (cennin Pedr), dosłownie: "por świętego Piotra". Symbol żonkila pojawił się nawet na dokumentach państwowych, kiedy premierem Wielkiej Brytanii został Walijczyk David Lloyd George. Podczas parad w Dniu św. Dawida, patrona Walii (po walijsku: Dydd Gwyl Dewi), zobaczycie na ulicach ludzi maszerujących z porami w rękach i żonkilami w klapach. Największa taka parada odbywa się 1 marca w Cardiff; zawsze bierze w niej udział ktoś z rodziny królewskiej: albo sama królowa, albo książę Walii.

2 z 8
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia

Mwynhewch eich bwyd!

 

Mwynhewch eich bwyd!
Tego zwrotu uczymy się w pierwszej kolejności, bo jesteśmy na wyprawie kulinarnej, a tak się tutaj życzy smacznego (wymowa jest mniej więcej taka: mojn-heuch ejch bojd, ale gwarancji nie daję).
? Tu naprawdę dobrze się żyje ? mówi Paweł, polski pracownik firmy Village Bakery w Coedpoeth, w północnej Walii. ? Oni są podobni do nas, otwarci i gościnni, nieprzypadkowo mieszka tu prawie 20 tysięcy Polaków. Czasami brakuje mi kiełbasy, schabowego, porządnego chleba. Jak idę do pubu, zamawiam do piwa Welsh rarebit, takie grzanki z?serem, to nawet da się zjeść.
Tradycyjne walijskie dania są ubogie, za to kaloryczne. Welsh rarebit, o którym wspomina Paweł, to kromki chleba obsmażone na tłuszczu, zalane masą z sera (walijski cheddar lub caerphilly), piwa, gorczycy, sosu Worcestershire ? i zapieczone. Skąd nazwa, pytam kelnera w pubie, rarebit to rabbit, czyli królik, a tu żadnego królika nie ma. ? No, myśliwi to jedli, jak się im polowanie nie udało ? śmieje się. (To jak polski bigos myśliwski, myślę, kapusta w garnku, a mięso w lesie; poczucie humoru też mamy podobne).
Mięso Walijczycy jedli od święta. Cawl, gulasz wołowy lub barani, z bekonem, porami, kapustą, ziemniakami i marchewką, to specjał podawany do dziś w Dniu św. Dawida.
Ciekawostką jest tzw. full Welsh breakfast. Podstawa jak w angielskiej wersji: bekon, kiełbaski i jajka (wszystko miejscowe, jak Welsh, to Welsh!) plus smażone cockles (sercówki) z porami i dziwne placuszki o rybnym posmaku. Smażone na tłuszczu z bekonu, zrobione są z galaretowatej pasty z alg (laverbread, po walijsku bara lawr) i mąki owsianej.
Uczciwy Walijczyk zagryzie jeszcze takie śniadanie kawałkiem bara brith ? to ciężkie, wilgotne ciasto herbaciane z miodem i bakaliami, podobne trochę do piernika, a trochę do keksu.
Siwrne dda!
Czyli: szczęśliwej drogi (wymawiamy: surde daa). Zmierzamy na południowy zachód Wielkiej Brytanii, rozpoczynamy podróż po Walii. Rzut oka na mapę. Na południu Morze Celtyckie, na zachodzie Irlandzkie, na północy Zatoka Liverpoolska i wyspa Anglesey. Na wschodzie Góry Kambryjskie ? i granica z West Midlands w Anglii.
Wzdłuż drogi pastwiska, odgrodzone niskimi kamiennymi murkami. Między krowami i owcami spacerują bażanty.
Dojeżdżamy do Cardiff.

Tego zwrotu uczymy się w pierwszej kolejności, bo jesteśmy na wyprawie kulinarnej, a tak się tutaj życzy smacznego (wymowa jest mniej więcej taka: mojn-heuch ejch bojd, ale gwarancji nie daję). - Tu naprawdę dobrze się żyje - mówi Paweł, polski pracownik firmy Village Bakery w Coedpoeth, w północnej Walii. Oni są podobni do nas, otwarci i gościnni, nieprzypadkowo mieszka tu prawie 20 tysięcy Polaków. Czasami brakuje mi kiełbasy, schabowego, porządnego chleba. Jak idę do pubu, zamawiam do piwa Welsh rarebit, takie grzanki z serem, to nawet da się zjeść. Tradycyjne walijskie dania są ubogie, za to kaloryczne. Welsh rarebit, o którym wspomina Paweł, to kromki chleba obsmażone na tłuszczu, zalane masą z sera (walijski cheddar lub caerphilly), piwa, gorczycy, sosu Worcestershire - i zapieczone. Skąd nazwa, pytam kelnera w pubie, rarebit to rabbit, czyli królik, a tu żadnego królika nie ma. - No, myśliwi to jedli, jak się im polowanie nie udało - śmieje się. (To jak polski bigos myśliwski, myślę, kapusta w garnku, a mięso w lesie; poczucie humoru też mamy podobne).

Mięso Walijczycy jedli od święta. Cawl, gulasz wołowy lub barani, z bekonem, porami, kapustą, ziemniakami i marchewką, to specjał podawany do dziś w Dniu św. Dawida.

Ciekawostką jest tzw. full Welsh breakfast. Podstawa jak w angielskiej wersji: bekon, kiełbaski i jajka (wszystko miejscowe, jak Welsh, to Welsh!) plus smażone cockles (sercówki) z porami i dziwne placuszki o rybnym posmaku. Smażone na tłuszczu z bekonu, zrobione są z galaretowatej pasty z alg (laverbread, po walijsku bara lawr) i mąki owsianej. Uczciwy Walijczyk zagryzie jeszcze takie śniadanie kawałkiem bara brith - to ciężkie, wilgotne ciasto herbaciane z miodem i bakaliami, podobne trochę do piernika, a trochę do keksu.


Siwrne dda!

Czyli: szczęśliwej drogi (wymawiamy: surde daa). Zmierzamy na południowy zachód Wielkiej Brytanii, rozpoczynamy podróż po Walii. Rzut oka na mapę. Na południu Morze Celtyckie, na zachodzie Irlandzkie, na północy Zatoka Liverpoolska i wyspa Anglesey. Na wschodzie Góry Kambryjskie - i granica z West Midlands w Anglii. Wzdłuż drogi pastwiska, odgrodzone niskimi kamiennymi murkami. Między krowami i owcami spacerują bażanty. Dojeżdżamy do Cardiff.

3 z 8
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia

Przystanek pierwszy: ser

 

Stolicę Walii można zwiedzić albo sobie darować, to nie jest szczególnie piękne miasto. Na pewno warto obejrzeć Castell Coch (Czerwony Zamek; 10 minut drogi od dworca głównego w Cardiff), dziewiętnastowieczną rezydencję w stylu High Victorian Gothic, projektu słynnego architekta Williama Burgesa. Wybudowana dla Johna Patricka Crichtona-Stuarta, trzeciego markiza Bute, z zewnątrz jest prosta i surowa, jak średniowieczna twierdza, w środku oszałamia przepychem.
Z Czerwonego Zamku jedziemy do Caerphilly (pół godziny samochodem), skąd pochodzi ser o tej samej nazwie. Żony górników pakowały go niegdyś mężom do pracy ? jest słonawy, więc poza tym, że sycił, uzupełniał też braki soli. Dziś caerphilly można kupić w dobrych sklepach z serami, jest uważany za delikates. Zabawne, że nazwa nie jest zastrzeżona ? większość caerphilly powstaje obecnie poza Walią, w Lancashire, Cheshire i Shropshire. Jedyną mleczarnią, która produkuje ten ser wyłącznie z walijskiego mleka, jest spółdzielnia South Caernarfon Creameries. Młody, dziesięciotygodniowy, jest delikatny w smaku i teksturze, maślany, lekko cytrusowy. Starszy, dojrzewający około roku, staje się ostrzejszy i twardszy.
Serów z South Caernarfon Creameries nie sposób pomylić z innymi. Nie chodzi tylko o smak ? na opakowaniu znajdziecie smoka, czyli drugi symbol Walii; ta sama mleczarnia produkuje także świetne cheddary.
A skoro już przy cheddarach jesteśmy ? jeśli czasu wystarczy, wyskoczcie do mleczarni Collier?s w Crickhowell; to tylko 50 km na północ. Ich Powerfull Welsh Cheddar (charakterystyczny, na opakowaniu jest umorusana twarz górnika) regularnie zbiera nagrody ? podczas tegorocznych International Cheese Awards został uznany za najlepszy walijski cheddar, w ubiegłym roku zdobyli nagrodę za Best Extra Mature Cheddar.
Kiedy już wrócicie do Caerphilly i chwilowo nie będziecie w stanie myśleć o jedzeniu, obejrzyjcie normański zamek z XIII wieku. Jest największy w Walii (12 ha), a drugi co do wielkości (oczywiście po Windsorskim) w Wielkiej Brytanii. To w nim BBC nagrywa serial ?Merlin?. Co prawda w porównaniu z naszym Malborkiem (21 hektarów) Caerphilly to maleństwo, ale jednak wrażenie robi.

Stolicę Walii można zwiedzić albo sobie darować, to nie jest szczególnie piękne miasto. Na pewno warto obejrzeć Castell Coch (Czerwony Zamek; 10 minut drogi od dworca głównego w Cardiff), dziewiętnastowieczną rezydencję w stylu High Victorian Gothic, projektu słynnego architekta Williama Burgesa. Wybudowana dla Johna Patricka Crichtona-Stuarta, trzeciego markiza Bute, z zewnątrz jest prosta i surowa, jak średniowieczna twierdza, w środku oszałamia przepychem. Z Czerwonego Zamku jedziemy do Caerphilly (pół godziny samochodem), skąd pochodzi ser o tej samej nazwie. Żony górników pakowały go niegdyś mężom do pracy - jest słonawy, więc poza tym, że sycił, uzupełniał też braki soli. Dziś caerphilly można kupić w dobrych sklepach z serami, jest uważany za delikates. Zabawne, że nazwa nie jest zastrzeżona - większość caerphilly powstaje obecnie poza Walią, w Lancashire, Cheshire i Shropshire. Jedyną mleczarnią, która produkuje ten ser wyłącznie z walijskiego mleka, jest spółdzielnia South Caernarfon Creameries. Młody, dziesięciotygodniowy, jest delikatny w smaku i teksturze, maślany, lekko cytrusowy. Starszy, dojrzewający około roku, staje się ostrzejszy i twardszy.Serów z South Caernarfon Creameries nie sposób pomylić z innymi. Nie chodzi tylko o smak ? na opakowaniu znajdziecie smoka, czyli drugi symbol Walii; ta sama mleczarnia produkuje także świetne cheddary. A skoro już przy cheddarach jesteśmy ? jeśli czasu wystarczy, wyskoczcie do mleczarni Collier?s w Crickhowell; to tylko 50 km na północ. Ich Powerfull Welsh Cheddar (charakterystyczny, na opakowaniu jest umorusana twarz górnika) regularnie zbiera nagrody - podczas tegorocznych International Cheese Awards został uznany za najlepszy walijski cheddar, w ubiegłym roku zdobyli nagrodę za Best Extra Mature Cheddar.

Kiedy już wrócicie do Caerphilly i chwilowo nie będziecie w stanie myśleć o jedzeniu, obejrzyjcie normański zamek z XIII wieku. Jest największy w Walii (12 ha), a drugi co do wielkości (oczywiście po Windsorskim) w Wielkiej Brytanii. To w nim BBC nagrywa serial ?Merlin?. Co prawda w porównaniu z naszym Malborkiem (21 hektarów) Caerphilly to maleństwo, ale jednak wrażenie robi.

4 z 8
Fot.Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia
Fot.Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia

Przystanek drugi: whisky

 

Przystanek drugi: whisky
Jedziemy do narodowego parku Brecon Beacons. Dookoła łąki i wrzosowiska, na których pasą się owce i kucyki (Welsh ponies). Nie jedziemy długo ? kolejny etap podróży to Penderyn, jakieś 40 km od Caerphilly.
W tej malutkiej starej wiosce na obrzeżach parku znajduje się jedyna walijska destylarnia ?wysgi?. To też jedyne walijskie słowo, które rozumiem bez tłumacza.
Mała Penderyn Distillery istnieje od niedawna. Otwarcie w 2004 roku ? w Dniu świętego Dawida ? zaszczycił swoją obecnością Karol, książę Walii. ? ?In fact we are very, very small. Some distilleries, even premium brands, produce more in a day than we produce in a year? (Naprawdę jesteśmy bardzo, bardzo malutcy. Wiele destylarni, nawet tych premium brands, produkuje więcej w jeden dzień niż my przez cały rok) ? piszą na swojej stronie właściciele. Destylarnię można zwiedzać, a whisky degustować. Flagowym produktem jest single malt dojrzewająca najpierw w beczkach po burbonie, a finalnie ? w tych po maderze. Gładka i delikatna, z nutami toffi, tropikalnych owoców, wanilii i rodzynek, w 2014 roku zdobyła złoty medal na International Spirits Challenge w kategorii Best Cask Finish whisky. Cytując samego księcia Karola: ?Delicious, you don?t get many like that!? (Wspaniała, trudno o coś lepszego!). Destylacja przebiega w alembikach, co jest mniej wydajne od destylacji kolumnowej, ale daje bogatszy, bardziej złożony smak. Krystalicznie czysta woda pochodzi z własnego ujęcia znajdującego się głęboko pod Penderyn Distillery.
A co, jeśli akurat (jak ja) nie jesteście fanami whisky? W Penderyn robią jeszcze znakomity gin Brecons (tak dobry, że nie warto go z niczym mieszać!), czystą wódkę Five w dizajnerskiej czarnej butelce oraz śmietankowy likier na bazie whisky ? Merlyn.
Po wizycie w destylarni, a zwłaszcza po tej zakończonej degustacją, warto zrobić sobie spacer. Fantastyczną atrakcją dla turystów jest Waterfall Country, kraina wodospadów ? jednym z najpiękniejszych jest Scwd-yr-Eira, który można obejrzeć w pewnym sensie także od tyłu ? wchodząc za kurtynę wody. I akurat do tego wodospadu nie jest tak daleko, może 5 km. Tylko że trasa nie jest łatwa, idzie się błotnistymi ścieżkami, które pod koniec robią się mocno strome. Za to widoki przepiękne.

Jedziemy do narodowego parku Brecon Beacons. Dookoła łąki i wrzosowiska, na których pasą się owce i kucyki (Welsh ponies). Nie jedziemy długo ? kolejny etap podróży to Penderyn, jakieś 40 km od Caerphilly. W tej malutkiej starej wiosce na obrzeżach parku znajduje się jedyna walijska destylarnia -wysgi?. To też jedyne walijskie słowo, które rozumiem bez tłumacza.

Mała Penderyn Distillery istnieje od niedawna. Otwarcie w 2004 roku - w Dniu świętego Dawida - zaszczycił swoją obecnością Karol, książę Walii. "In fact we are very, very small. Some distilleries, even premium brands, produce more in a day than we produce in a year?" (Naprawdę jesteśmy bardzo, bardzo malutcy. Wiele destylarni, nawet tych premium brands, produkuje więcej w jeden dzień niż my przez cały rok) - piszą na swojej stronie właściciele. Destylarnię można zwiedzać, a whisky degustować. Flagowym produktem jest single malt dojrzewająca najpierw w beczkach po burbonie, a finalnie ? w tych po maderze. Gładka i delikatna, z nutami toffi, tropikalnych owoców, wanilii i rodzynek, w 2014 roku zdobyła złoty medal na International Spirits Challenge w kategorii Best Cask Finish whisky. Cytując samego księcia Karola: ?Delicious, you don?t get many like that!? (Wspaniała, trudno o coś lepszego!). Destylacja przebiega w alembikach, co jest mniej wydajne od destylacji kolumnowej, ale daje bogatszy, bardziej złożony smak. Krystalicznie czysta woda pochodzi z własnego ujęcia znajdującego się głęboko pod Penderyn Distillery. A co, jeśli akurat (jak ja) nie jesteście fanami whisky? W Penderyn robią jeszcze znakomity gin Brecons (tak dobry, że nie warto go z niczym mieszać!), czystą wódkę Five w dizajnerskiej czarnej butelce oraz śmietankowy likier na bazie whisky - Merlyn.Po wizycie w destylarni, a zwłaszcza po tej zakończonej degustacją, warto zrobić sobie spacer. Fantastyczną atrakcją dla turystów jest Waterfall Country, kraina wodospadów - jednym z najpiękniejszych jest Scwd-yr-Eira, który można obejrzeć w pewnym sensie także od tyłu - wchodząc za kurtynę wody. I akurat do tego wodospadu nie jest tak daleko, może 5 km. Tylko że trasa nie jest łatwa, idzie się błotnistymi ścieżkami, które pod koniec robią się mocno strome. Za to widoki przepiękne.

5 z 8
Fot. Kasia Marcinkiewicz/Konceptia
Fot. Kasia Marcinkiewicz/Konceptia

Przystanek trzeci: wino

 

Przystanek trzeci: wino
O tym, że w Anglii robi się wino, wiedzą nieliczni. Ale wino w Walii, krainie górzystej, chłodnej i wietrznej? Sprawdzimy. Na stronie winetrailwales.co.uk opisano 14 winnic, wydaje mi się jednak, że dziś jest ich więcej, ponad 20. Jedziemy do największej z nich. Llanerch (Hensol, dolina Glamorgan) leży całkiem niedaleko, 50 km na południe od Penderyn. Prawdę mówiąc, ta winnica to raczej superelegancka winiarska miejscówka, z pięciogwiazdkowym butikowym hotelem, restauracją i bistro oraz własną szkołą gotowania Angela Gray?s Cookery School. Na stronie travel.aol.co.uk Llanerch opisana jest jako jedno z dziesięciu miejsc ?you won?t believe are in Britain? (nie uwierzysz, że znajdują się w Wielkiej Brytanii. Dodam, że wśród tych miejsc są jeszcze dwa inne walijskie: wioska Portmeirion w hrabstwie Gwynedd i wspomniany Castell Coch w Cardiff). Można umówić się na zwiedzanie z przewodnikiem, można też powłóczyć się po winnicy samemu. Ale z przewodnikiem lepiej, powie nam co nieco o winach.
? Na 22 akrach winnicy sadzimy odporne szczepy hybrydowe: seyval blanc, triomphe, kernling, huxelrebe, reichensteiner, bacchus, takie, które sprawdziły się już na przykład w Niemczech i Austrii, czyli w krajach o zbliżonym klimacie ? opowiada właściciel i menedżer winnicy Ryan Davies. ? Robimy wina białe i różowe, spokojne i musujące, nasza roczna produkcja to 15-25 tys. butelek ? dodaje.
Musujące różowe Cariad Blush (cariad to po walijsku miłość lub serce) okazuje się zupełnie niezłe, za to cenę ma z kosmosu. Za 30 funtów spokojnie dostanę prawdziwego francuskiego szampana, mruczę do siebie, może nie Dom Perignon, ale już

O tym, że w Anglii robi się wino, wiedzą nieliczni. Ale wino w Walii, krainie górzystej, chłodnej i wietrznej? Sprawdzimy. Na stronie winetrailwales.co.uk opisano 14 winnic, wydaje mi się jednak, że dziś jest ich więcej, ponad 20. Jedziemy do największej z nich. Llanerch (Hensol, dolina Glamorgan) leży całkiem niedaleko, 50 km na południe od Penderyn. Prawdę mówiąc, ta winnica to raczej superelegancka winiarska miejscówka, z pięciogwiazdkowym butikowym hotelem, restauracją i bistro oraz własną szkołą gotowania Angela Gray? - Cookery School. Na stronie travel.aol.co.uk Llanerch opisana jest jako jedno z dziesięciu miejsc ?you won?t believe are in Britain? (nie uwierzysz, że znajdują się w Wielkiej Brytanii. Dodam, że wśród tych miejsc są jeszcze dwa inne walijskie: wioska Portmeirion w hrabstwie Gwynedd i wspomniany Castell Coch w Cardiff). Można umówić się na zwiedzanie z przewodnikiem, można też powłóczyć się po winnicy samemu. Ale z przewodnikiem lepiej, powie nam co nieco o winach. - Na 22 akrach winnicy sadzimy odporne szczepy hybrydowe: seyval blanc, triomphe, kernling, huxelrebe, reichensteiner, bacchus, takie, które sprawdziły się już na przykład w Niemczech i Austrii, czyli w krajach o zbliżonym klimacie - opowiada właściciel i menedżer winnicy Ryan Davies. - Robimy wina białe i różowe, spokojne i musujące, nasza roczna produkcja to 15-25 tys. butelek - dodaje.

Musujące różowe Cariad Blush (cariad to po walijsku miłość lub serce) okazuje się zupełnie niezłe, za to cenę ma z kosmosu. Za 30 funtów spokojnie dostanę prawdziwego francuskiego szampana, mruczę do siebie, może nie Dom Perignon, ale już Mumm - jak najbardziej. Trudno, nie kupuję.

6 z 8
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia

Przy­sta­nek czwarty: mięso

 

Kiedy wyobrażam sobie, że emigruję do Walii i na co dzień jem grzanki, a w niedzielę gulasz, i popijam to wszystko drogim winem ? jakoś mnie do tej emigracji nie ciągnie.
Ale to nie jest tak. Welsh rarebit kojarzy się z Walią na podobnej
zasadzie jak pierogi z Polską. Co przecież nie znaczy, że Polacy jedzą tylko pierogi. W menu walijskich restauracji są steki i burgery, ryby i owoce morza, warzywa; to samo, co wszędzie
na świecie.
Walijska kuchnia znaczy dziś: walijski produkt. Produkt, dodajmy, najwyższej jakości.
Walijskie mięso ? wołowina i jagnięcina ? ma oznaczenie PGI (Protected Geographical Indication) gwarantujące wysokie standardy i naturalne metody hodowli oraz dobrostan zwierząt. ? W Nowej Zelandii jeden farmer hoduje średnio 5 tysięcy owiec, u nas maksymalnie 500 ? tłumaczy menedżer farmy Rhug Estate w Corwen.
Szczególnie ceniona jest jagnięcina z półwyspu Gover ? naturalnie słona, zwierzęta pasą się bowiem na salinach. Dzika zielenina, szczaw czy lawenda, którą się żywią, dodaje mięsu smaku i aromatu. Wyjeżdżając z Llanerch, wystarczyłoby skręcić 80 km na zachód, aby dojechać do Gover . My jednak mamy inne plany, wyruszamy w dłuższą podróż na północ. Przed nami 240 km, ponad trzy godziny jazdy samochodem. Czeka nas wizyta na farmie Rhug Estate, jednej z posiadłości lorda Newborough. ? Oni też mają salt marsh lamb, tylko z innego miejsca; owce lorda pasą się nad zatoką Caernarfon ? zapewniają organizatorzy wyprawy.
Farma o powierzchni 12 500 akrów położona jest między Gwyddelwern na północy, Carrog na wschodzie, Cynwyd na południu i Maerdy na zachodzie. Hoduje się tu owce, krowy i bizony, są też indyki. Na jej terenie jest też sklep, gdzie można kupić jedzenie od farmerów z całej okolicy; obok doskonała restauracja Bison Grill ? jesteśmy akurat w porze lunchu, dobrze, że wcześniej zarezerwowaliśmy stolik, bo szpilki nie byłoby gdzie wetknąć. Karta krótka, sezonowa, produkty wyłącznie lokalne, w miarę możliwości z upraw i hodowli organicznej. ? Zobaczylibyście, co się dzieje w niedzielę ? chwali się kelnerka. ? Nasz kucharz robi najlepszy Sunday roast w okolicy!

Kiedy wyobrażam sobie, że emigruję do Walii i na co dzień jem grzanki, a w niedzielę gulasz, i popijam to wszystko drogim winem - jakoś mnie do tej emigracji nie ciągnie.Ale to nie jest tak. Welsh rarebit kojarzy się z Walią na podobnej zasadzie jak pierogi z Polską. Co przecież nie znaczy, że Polacy jedzą tylko pierogi. W menu walijskich restauracji są steki i burgery, ryby i owoce morza, warzywa; to samo, co wszędzie na świecie. Walijska kuchnia znaczy dziś: walijski produkt. Produkt, dodajmy, najwyższej jakości. Walijskie mięso - wołowina i jagnięcina - ma oznaczenie PGI (Protected Geographical Indication) gwarantujące wysokie standardy i naturalne metody hodowli oraz dobrostan zwierząt. - W Nowej Zelandii jeden farmer hoduje średnio 5 tysięcy owiec, u nas maksymalnie 500 - tłumaczy menedżer farmy Rhug Estate w Corwen. Szczególnie ceniona jest jagnięcina z półwyspu Gover - naturalnie słona, zwierzęta pasą się bowiem na salinach. Dzika zielenina, szczaw czy lawenda, którą się żywią, dodaje mięsu smaku i aromatu. Wyjeżdżając z Llanerch, wystarczyłoby skręcić 80 km na zachód, aby dojechać do Gover . My jednak mamy inne plany, wyruszamy w dłuższą podróż na północ. Przed nami 240 km, ponad trzy godziny jazdy samochodem. Czeka nas wizyta na farmie Rhug Estate, jednej z posiadłości lorda Newborough. - Oni też mają salt marsh lamb, tylko z innego miejsca; owce lorda pasą się nad zatoką Caernarfon - zapewniają organizatorzy wyprawy.

Farma o powierzchni 12 500 akrów położona jest między Gwyddelwern na północy, Carrog na wschodzie, Cynwyd na południu i Maerdy na zachodzie. Hoduje się tu owce, krowy i bizony, są też indyki. Na jej terenie jest też sklep, gdzie można kupić jedzenie od farmerów z całej okolicy; obok doskonała restauracja Bison Grill - jesteśmy akurat w porze lunchu, dobrze, że wcześniej zarezerwowaliśmy stolik, bo szpilki nie byłoby gdzie wetknąć. Karta krótka, sezonowa, produkty wyłącznie lokalne, w miarę możliwości z upraw i hodowli organicznej. - Zobaczylibyście, co się dzieje w niedzielę - chwali się kelnerka. - Nasz kucharz robi najlepszy Sunday roast w okolicy!

7 z 8
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia

Przystanek piąty: małże

 

edziemy nad Morze Irlandzkie, zatrzymując się tylko na chwilę w browarze Purple Moose (Fioletowy Łoś) w Porthmadog, na obrzeżach Parku Narodowego Snowdonia. Mają tu kilka znakomitych ale (bardzo smakowało mi Dark Side of the Moose) oraz świetnego stouta Myrica Gale. Pani serwująca piwo z dumą twierdzi, że najlepsze brytyjskie stouty robi się w Walii. ? Arthur Guinness wykorzystał właśnie walijską recepturę, robiąc swoje piwo ? zapewnia z oburzeniem.
Dojeżdżamy do portu Penrhyn w Bangor. Jesteśmy nad Morzem Irlandzkim. Wsiadamy na kuter, wypływamy i asystujemy przy połowie omułków. Potem kapitan zaprasza do mesy, gdzie wspólnie je przyrządzamy ? z szalotką, białym winem i pietruszką. Kiedy już wszystkie małże ładnie się otworzą, wynosimy gar na pokład i zjadamy je, mocząc kawałki bagietki w winnym sosie.
W życiu tak dobrze nie jadłam.
Nawet potem, wieczorem, kiedy już znajdujemy się po drugiej stronie cieśniny Menai Strait, na wyspie Anglesey. Restauracja Dylan?s w Menai Bridge jest świetna, bardzo ładnie urządzona. Małże też tam oczywiście mają, nawet w trzech wersjach: marini?re (przyrządzane tak samo jak te na kutrze), celtic dragon mussels (ostre, z chilli, pomidorami i kolendrą) oraz Dyl?s drunken mussels (specjalność zakładu, gotowane w walijskim cydrze z porami, bekonem i świeżym estragonem, na koniec podlane śmietaną). Zamawiam te ostatnie. I mimo że potem już jestem pełna ? jeszcze deser Messy Mon, pokruszone bezy z owocami, bitą śmietaną i kropelką miodu. Ten deser wygląda dość okropnie, jest walijską wersją Eton Mess (messy znaczy to samo, co mess, czyli bałagan), ale smakuje super.

Jedziemy nad Morze Irlandzkie, zatrzymując się tylko na chwilę w browarze Purple Moose (Fioletowy Łoś) w Porthmadog, na obrzeżach Parku Narodowego Snowdonia. Mają tu kilka znakomitych ale (bardzo smakowało mi Dark Side of the Moose) oraz świetnego stouta Myrica Gale. Pani serwująca piwo z dumą twierdzi, że najlepsze brytyjskie stouty robi się w Walii. - Arthur Guinness wykorzystał właśnie walijską recepturę, robiąc swoje piwo - zapewnia z oburzeniem. Dojeżdżamy do portu Penrhyn w Bangor. Jesteśmy nad Morzem Irlandzkim. Wsiadamy na kuter, wypływamy i asystujemy przy połowie omułków. Potem kapitan zaprasza do mesy, gdzie wspólnie je przyrządzamy - z szalotką, białym winem i pietruszką. Kiedy już wszystkie małże ładnie się otworzą, wynosimy gar na pokład i zjadamy je, mocząc kawałki bagietki w winnym sosie. W życiu tak dobrze nie jadłam.Nawet potem, wieczorem, kiedy już znajdujemy się po drugiej stronie cieśniny Menai Strait, na wyspie Anglesey. Restauracja Dylan?s w Menai Bridge jest świetna, bardzo ładnie urządzona. Małże też tam oczywiście mają, nawet w trzech wersjach: marini're (przyrządzane tak samo jak te na kutrze), celtic dragon mussels (ostre, z chilli, pomidorami i kolendrą) oraz Dyls drunken mussels (specjalność zakładu, gotowane w walijskim cydrze z porami, bekonem i świeżym estragonem, na koniec podlane śmietaną). Zamawiam te ostatnie. I mimo że potem już jestem pełna - jeszcze deser Messy Mon, pokruszone bezy z owocami, bitą śmietaną i kropelką miodu. Ten deser wygląda dość okropnie, jest walijską wersją Eton Mess (messy znaczy to samo, co mess, czyli bałagan), ale smakuje super.

8 z 8
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia
Fot. Katarzyna Marcinkiewicz/Konceptia

Przystanek szósty: sól

 

Przystanek szósty: sól
Na wyspie Anglesey czeka nas jeszcze wizyta w wytwórni soli Halen Môn (po walijsku Halen to sól, Môn ? Anglesey). Na pewno przywiozę sobie tutejszą białą sól w płatkach, która jest idealna do steków; ładnie też rozpuszcza się na pomidorach. Są, oczywiście, sole smakowe, widzicie je na zdjęciu powyżej. Mnie najbardziej zainteresowała sól czarna, barwiona węglem drzewnym (do białej ryby, małży, ostryg, do jajecznicy ? świetnie smakuje, jeszcze lepiej wygląda). No i robią tu sól umami, wzbogaconą ekstraktami z alg i shiitake (grzyby na potrzeby wytwórni soli są uprawiane przez okolicznych hodowców), które są źródłem ?piątego? smaku. Tej soli używa się do nacierania surowych kawałków mięsa lub ryby przed smażeniem bądź pieczeniem ? wydobywa i podkreśla smak.
Część soli z Halen Môn trafia na stół królewski jako podatek. Wybrzeża Wielkiej Brytanii, a tym samym saliny i morska woda, są bowiem własnością królowej Elżbiety II. Do stałych odbiorców tutejszej soli należy ponadto wielu znanych brytyjskich szefów kuchni z Hestonem Blumenthalem na czele. A za granicą

Na wyspie Anglesey czeka nas jeszcze wizyta w wytwórni soli Halen Môn (po walijsku Halen to sól, Môn - Anglesey). Na pewno przywiozę sobie tutejszą białą sól w płatkach, która jest idealna do steków; ładnie też rozpuszcza się na pomidorach. Są, oczywiście, sole smakowe, widzicie je na zdjęciu powyżej. Mnie najbardziej zainteresowała sól czarna, barwiona węglem drzewnym (do białej ryby, małży, ostryg, do jajecznicy - świetnie smakuje, jeszcze lepiej wygląda). No i robią tu sól umami, wzbogaconą ekstraktami z alg i shiitake (grzyby na potrzeby wytwórni soli są uprawiane przez okolicznych hodowców), które są źródłem :"piątego" smaku. Tej soli używa się do nacierania surowych kawałków mięsa lub ryby przed smażeniem bądź pieczeniem - wydobywa i podkreśla smak. Część soli z Halen Môn trafia na stół królewski jako podatek. Wybrzeża Wielkiej Brytanii, a tym samym saliny i morska woda, są bowiem własnością królowej Elżbiety II. Do stałych odbiorców tutejszej soli należy ponadto wielu znanych brytyjskich szefów kuchni z Hestonem Blumenthalem na czele. A za granicą - między innymi Biały Dom.

Za sól z Halen Môn płaci się słono. Ale od czasu do czasu można się szarpnąć - u nas dostaniecie ją w Marks & Spencer; w Wielkiej Brytanii także w sieciach Waitrose i Harvey Nichols.

Słonym smakiem kończy się nasza podróż do Walii. Szkoda, zostało jeszcze sporo do zobaczenia. I do zjedzenia. Może następnym razem?

Więcej na ten temat: inka wrońska, podróż, walia